Rune Eriksen aka Blasphemer

Wywiad przeprowadził - [V]
Gdy Mayhem wrócił na scenę w drugiej połowie lat 90-tych mało kto wierzył, iż będą w stanie udźwignąć ciężar własnej legendy. Owszem, wielu po dziś dzień sądzi, że ten zespół umarł wraz z wydarzeniami, które wstrząsnęły wówczas całym metalowym światkiem, ale trzeba naprawdę złej woli aby nie docenić płyt które powstały po tym, gdy do gry wkroczył Blasphemer i popchnął ów norweski gang wykolejeńców w zupełnie nowym kierunku, osiągając poziom niedostępny dla innych. Przeczytajcie sami, co norweski gitarzysta miał do powiedzenia, gdy odezwałem się do niego pewnego zimowego wieczoru... Witaj Rune. Czy pamiętasz w jakich okolicznościach spotkałeś ludzi z Mayhem po raz pierwszy? Jakie były Twoje wrażenia? Co utkwiło Ci w głowie z tego okresu?

Wyglądało to tak, że sporo czasu kręciłem się wokół pewnego pubu w Oslo, który nazywał się Lusa Lotte. Tam spotkałem Hellhammera po raz pierwszy. Prawdopodobnie było to w 1991 albo 1992 roku, nie jestem do końca pewien... Wówczas mój nowy kompan powiedział mi, że słyszał wspaniałe rzeczy o mojej grze na gitarze i zaproponował mi dołączenie do swojego zespołu Mortem - był to projekt który relizował na boku, ale będący już wtedy w rozsypce prawdę mówiąc. Wyraziłem zainteresowanie i zaczęliśmy się spotykać na regularnych próbach w niesławnym Skippergata, blisko centrum Oslo. Kilka przecznic dalej Mayhem miał swoją miejscówę. Zaczeliśmy grać z Hellhammerem i kilkoma innymi facetami, którzy przewinęli się przez Mortem, ale początkowy zapał gdzieś uleciał po napisaniu kilku utworów, poza tym Hellhammer miał wówczas jakąś weekendową pracę, a czarę goryczy przelała wielka demolka sali prób - ja i Ken (ówczesny wokalista Mortem) rozpieprzyliśmy dokładnie wszystko - instrumenty, wzmacniacze, również osobiste rzeczy Hellhammera, to było piekło na ziemi. Oczywiście wieść ta rozeszła się w naszym małym świadku lotem błyskawicy i od tamtej pory nie byłem związany z niczym co działo się w Oslo. Wróciłem na wieś, w moje rodzinne strony i zacząłęm pisać własną muzykę, przez pewien okres grałem nawet na bębnach w black metalowym projekcie, ale była to krótka przygoda. Kilka lat później, zupełnie niespodziewanie zadzwonił do mnie Hellhammer z pytaniem czy nie chciałbym dołączyć co Mayhem. Naturalnie, mając w pamięci to co się stało wcześniej byłem trochę sceptyczny, ale postanowiłem stawić się w Oslo i zobaczyć czy coś może z tego wyniknąć. Oczywiście cała rzecz miała miejsce po tym jak Euronymous został zamordowany i przez media przetoczyło się to cało szaleństwo. Wracając do naszego spotkania po latach, spotkalem wtedy po raz pierwszy Necrobutcher’a. Pamiętam, że siedział obok Hellhammera podczas gdy ja zacząłęm grać jakieś riffy - nic konkretnego. Wspomniana dwójka uznała jednak, że mam potencjał i zostałem przyjęty na pokład. Kilka tygodni później przedstawiono mi Maniaca. Zapamiętałem go jako wyjątkowo dziwnego gościa. Niezależnie od pory roku zawsze ubierał jedną, brązową, skórzaną kurtkę i zachowywał się jakby był z innej planety... co nie zmienia faktu, że zapanowała między nami jakaś chemia. Czuliśmy, że coś jest na rzeczy i możemy razem kontynuować dziedzictwo Mayhem. Spałem wówczas na podłodze w naszej sali prób, pamiętam, że musiałem pozbyć się kilku moich winyli, aby wykupić bilety miesięczne z mojej wsi do miasta. Czasami zostawałem na noc u Necrobutcher’a i piliśmy wódkę jakby nie było jutra... Przez rok ogrywaliśmy wyłącznie stary materiał Mayhem. Chcieliśmy się upewnić, że wszystko gra jak należy i potrafimy odtworzyć tą magiczną atmosferę. Nigdzie sie nie śpieszyliśmy. Między 1994 a 1997 nie zagraliśmy również żadnych koncertów. Gdy nadszedł odpowiedni czas zaczęły powstawać szkice pierwszych utworów. Zupełnie premierową kompozycją było "Anno Vampir". Nie zachowało się jednak żadne oficjalne nagranie. Część tego utworu wykorzystaliśmy później w "Fall of Seraphs"...

Czy mógłbyś przybliżyć naszym czytelnikom sesję do "Wolf’s Lair Abyss"? Słyszałem, że było grubo i np Maniac był zalany w trupa od rana do wieczora... Z kolei Kristoffer Rygg pomagał wam w studiu jako producent, wywiązał się z powierzonego mu zadania? Jak w ogóle z perspektywy czasu oceniasz ten album?

Sesje do "Wolf’s Lair Abyss" były w istocie bardzo burzliwe. Szaleństwo i pijaństwo w najbardziej ekstremalnej postaci jaką jesteś sobie w stanie wyobrazić. Moim kompanem w zbrodni był zazwyczaj Maniac. Czasami dołączał do nas Hellhammer. Necrobutcher miał wówczas regularną pracę, więc jedynie okazjonalnie brał udział w naszych wariactwach, gdy nasz pijany gang przetaczał się przez Oslo niczym machina wojenna. Pamiętam proces nagrywania dość dobrze. Przez naszą salę prób przewalała się masa ludzi - zwłaszcza w weekendy. Goście z Ulver zawsze szwędali się w pobliżu, ludzie z Satyricon, kilkakrotnie odwiedzili nas również Samoth i Ihsahn. Po skończonej pracy część z nas udawała się do pubu Elm Street i kontynuowaliśmy zabawę do białego rana. Sesja do "Wolf’s Lair Abyss" była podzielona na dwa okresy. Za pierwszym razem, kiedy przekroczyliśmy próg studia nie mieliśmy dość utworów na ep. Dysponowaliśmy wówczas jedynie "Fall of seraphs", "Ancient Skin" i "I am the Labitynth". Nagraliśmy również powtórnie "Necrolust" na specjalny singiel promujący. Nagraliśmy to wszystko w miejscu nazywanym Studio Studio - "nawiedzonym studio" w kompletnej dziczy, na małej farmie. Miejsce należało do znanego glam metalowego bandu TNT. Hah, przypominam sobie jak Maniac nagrywał swoje wokale trzymając w ręku wielki świecznik z palącymi się świecami. Wygasiliśmy wszystkie światła, aby wywołać odpowiednią atmosferę... To była pierwsza sesja. Druga miała miejsce w małym studio w Oslo, które nazywało się Far Out albo coś w tym stylu. Necrobutcher użył jakiś swoich wpływów i zapłaciliśmy za skorzystanie z tego miejsca śmiesznie małe pieniądze, powstał wówczas "Symbols of Bloodswords". Nagraliśmy również jeszcze raz "Ancient Skin". Pierwsza wersja "Ancient skin" została wykorzystana na singiel promujący show w Bischofsverda w 1997. Druga wersja, która powstała w Far Out trafiła na "Wolf’s Lair Abyss". Wiele innych detali z pewnością mi gdzieś po drodze umknęło. Mogę powiedzieć z pewnością, że napędzał mnie gniew, nienawiść i chęć niszczenia wszystkiego wokół.. Z pewnością, z tego również powodu, ten materiał przybrał taką formę. Jest to właściwie soundtrack do naszego życia jakie wiedliśmy w tamtym okresie. Muzyka jest niewiarygodnie surowa i brutalna - wiernie oddaje klimat tamtych dni. Jeśli chodzi o mix i mastering to myślę, że brzmienie jest adekwatne i doskonale pasuje do tej muzyki. Być może wówczas byłem trochę rozczarowany, ale to i tak nie ma dziś żadnego znaczenia, to był szczyt naszych możliwości. Mając to na uwadze, myślę, że Garm i spółka spełnili się bardzo dobrze w swojej roli. Pamiętaj, że lider Ulver zmiksował jedynie utwory, które powstały podczas drugiej sesji w Oslo. Pierwsze kompozycje, które zarejestrowaliśmy w Studio Studio powstały pod okiem producenta, który działał tam na miejscu. Dziś już jednak nie pamiętam kto to był.

Ciekaw jestem, czy z Twoimi kompanami łączyły Cię więzi przyjaźni, czy też spotykaliście się przeważnie wtedy, gdy powstawał nowy materiał albo trzeba było jechać w trasę?

Poza działalnością w zespole spotykaliśmy się raczej sporadycznie. Najczęściej wpadałem na Maniaca. W miarę upływu lat polubiliśmy swoje towarzystwo. Jest mnóstwo historii, kompletnie zwariowanych, nierzeczywistych, ale trudno mi wybrać jedną, bo cały ten okres był bardzo mocny. Przypominał jedno wielkie wyładowanie elektryczne. To był styl życia, który wszystkiemu wokół nadawał specyficzny smak. Koncerty, próby i wszystko pomiędzy było przepełnione naszym attitude, które najczęściej manifestowaliśmy w bardzo bezpośredni sposób: nie dbamy o nic i o nikogo, nie interesuje nas Twoja opinia. Wszystko czego się nie dotknęliśmy ogarniał chaos. Jakiś rodzaj szczególnej energii, za którą podążaliśmy w poszukiwaniu czegoś nieoczekiwanego, nienazwanego...

Co ostatecznie skłoniło Cię do tego, że postanowiłeś opuścić zespół? Czy trudno było Ci podjąć taką decyzję? Wierzysz, że bez Ciebie ten zespół jest w stanie wciąż nagrywać interesujące albumy?

Wierzę, że wszystko ma swój koniec. Oczywiście, nie znaczy to, że musisz dokonać jakiś drastycznych zmian w swoim życiu i wywrócić wszystko do góry nogami, ale w moim przypadku chyba tak się stało. Widzisz, w momencie w którym dołączyłem do zespołu moje życie było bardzo niepoukładane. Nosiłem w sobie mnóstwo nienawiści i nie interesowało mnie nic innego aniżeli podsycanie tego uczucia i uchwycenie odpowiedniego stanu umysłu. Ale nieważne jak nienawistną osobą jesteś, faktem jest, że nie będzie to trwać wiecznie. Nie możesz egzystować jako istota ludzka chodząc wokół i nienawidzić wszystkiego. Uczysz się przez doświadczenia i z czasem wyrabiasz sobie szerszą, większą perspektywę odnośnie tego, jak twoje życie wygląda i może wyglądać, jak wszystko jest ze sobą połączone i zależne od siebie. Myślę, że moja decyzja, aby opuścić Mayhem wiązała się również z narastającym we mnie przekonaniem, że istnieje jakiś inny duchowy poziom, którego dotychczas nie znałem. Wierzę, że aby to odkryć musiałem przejść przez określone fazy, doświadczyć również wielu ciężkich chwil. Poza wspomnianymi czynnikami wykańczało mnie nieustanne grzebanie się w historii tego zespołu. Mayhem, w mojej opinii, jest zespołem zanurzonym w przeszłości, abstrahując od tego co mogliby jeszcze zrobić. Sam próbowałem to zmienić, ale pewnych rzeczy nie zmienisz, nic nie ruszy się z miejsca. Gdy wyprowadziłem się w 2004 roku z Norwegii do Portugalii mogłem zaznać wreszcie trochę spokoju. Miałem dość czasu, aby zreflektować w komfortowej atmosferze swoje posunięcia, zamiast znajdować się nieustannie w oku szalejącego cyklonu. Właściwie myślałem o opuszczeniu zespołu już po wydaniu "Chimera", ale Attila przyłączył się do nas i poczułem znów ten ogień i chemia między nami zadziałała raz jeszcze. Ta nowa energia w końcu znalazła ujście w postaci "Ordo ad chao" i w dalszej perspektywie zainspirowała mnie do podjęcia bardziej radykalnych zmian. Nie miałem nic więcej do dodania, nic więcej nie mogłem powiedzieć, wszystkie ekstremalne emocje jakie targały tym zespołem przez lata zmaterializowały się na tej płycie. Czy Mayhem wciąż może nagrywać wspaniałe płyty? Oczywiście że tak. Tak długo jak będą unikatowi i zachowają ten innowatorski sznyt, jestem przekonany, że zaskoczą ludzi jeszcze nie raz. Życzę im wszystkiego najlepszego.

Gdy spoglądasz wstecz na albumy, w których brałeś udział - jak dzisiaj oceniłbyś "Grand Declaration of War"?

Wielki eksperyment, zdecydowanie. Wciąż sądzę, że ten krążek to prawdziwy masterpiece, cieszy mnie do dnia dzisiejszego. Popchnął muzykę ekstremalną na trochę inne tory. Ktoś wówczas musiał to zrobić, koncepcyjnie przedstawiał wyobrażony wszechświat, wiesz, wielki intowersyjny bing bang. Rozumiem kontrowersje które wówczas wywołał, cóż niektórych ten album bulwersuje po dziś dzień... wszystko sprowadza się do tego, na ile jesteś wolny od wszelkich ograniczeń i oczekiwań innych ludzi. Myślę, że wtedy nie było niczego co mogło by mnie zahamować w kontynuowaniu dziwacznych eksperymentów, progresywnych odjazdów, co dla kompozytora jest naturalnie bardzo pożądanym stanem. Tak czy inaczej na "Chimera" znów pokazaliśmy bardziej bezpośrednie, agresywne oblicze, podczas gdy "Ordo Ad Chao" powstało w podobnym duchu co GDOW - jeśli wiesz co mam na myśli. Jeśli chodzi o znaczenie, "Grand Declaration of War" był bardzo znaczący dla mnie i zespołu. Pokazał grupę ludzi, których napędza świeża krew, nowa energia. Mieliśmy swoją wizję i uczyniliśmy ja realną. Myślę, że każdy zespół, w pewnym momencie swojego istnienia, odczuwa palącą potrzebę, aby wyjść poza strefę bezpieczeństwa i spróbować nowych rzeczy. Zmiany są konieczne - w innym
wypadku dopada Cię demon stagnacji i kręcisz się w kółko niczym dziecko we mgle. Wiem, że wiele zespołów preferuje takie właśnie podejście - bardziej bezpieczne i zachowawcze, ale to nie jest droga którą sam chciałbym podążać. Dla mnie, kurczowe trzymanie się jednego stylu przez dłuższy czas staje się odrobinę klaustrofobiczne, nie czuję się z tym komfortowo. Sztuka potrzebuje wolności.

Jak Twoja idea odnośnie sukcesu w biznesie muzycznym zmieniła się odkąd dołączyłeś do Mayhem?

Po pierwsze, cieszę się, że mogłem być częścią muzycznego środowiska, które w dużej mierze jest już tylko tęsknym wspomnieniem. Naturalnie ta cała biznesowa machina wciąż istnieje, ale jej skala oddziaływania nie jest już tak wielka, a może po prostu przenika do mas ludzkich za pomocą innych środków. To był względnie zdrowy organizm gdzieś do roku 2000, wówczas wiele rzeczy zaczęło się komplikować. Nie mam tu na myśli tylko masowego ściągania muzyki z sieci, ale także fakt, iż udostępniono na szeroką skalę tanie technologie do nagrywania/rejestracji muzyki. Poprzez serwisy społecznościowe/muzyczne zalała nas fala nowych zespołów, wytwórni. Nagle zrobił się straszny tłok. Pamiętam, że mieliśmy już kłopoty przy okazji premiery "Chimera" w 2004 roku. Ktoś wspomniał o przecieku i płyta w sekundę była w internecie. To był pierwszy raz, gdy naprawdę zdałem sobie sprawę ze skali tego zjawiska, choć już wówczas Lars toczył wojnę z Napsterem he,he... Jeśli chodzi o dzień dzisiejszy, wciąż czuję się pewnie będąc w gronie artystów, których głos wciąż się liczy i których poczynania są żywo komentowane. Rzecz jasna do pewnego stopnia. Oczywiście mam pewną przewagę z powodu mojej przeszłości, ale to nie znaczy, że nie muszę już nic zrobić. Jeśli nie dostarczysz czegoś na odpowiednim poziomie to ani nazwisko, ani dawne koneksje Cię nie uratują - proste.

Czy wciąż czujesz się częścią black metalowej społeczności, czy też zostawiłeś to za sobą kompletnie?

Nie, zdecydowanie nie jestem częścią tego zjawiska, tej sceny. Nie jestem nawet pewien, czy możemy wciąż o takiej mówić w drugiej połowie lat 90tych. Mówię to w oparciu o własne doświadczenia. Dzisiaj postrzegam siebie jako indywidualnego artystę, który gra to na co ma ochotę, kiedy chce i z kim chce. Wyrażam się w ten sposób najpełniej. Ta wolność odgrywa kluczową rolę w mojej twórczości, jest niezwykle istotna. Poza tym, jak już wyżej wspomniałem, ów młodzieńczy gniew przybrał bardziej dojrzałą formę. Po latach ślepego podążania za pewnym kanonem, postawą, czuję się wspaniale mogąc doświadczać życia w rozmaitych jego przejawach, ciesząc się tym jak nigdy dotąd.

Przez lata Twojej obecności na scenie zaskarbiłeś sobie sympatię wielu osób, które z dużym zaciekawieniem obserwują Twoje poczynania. Zaskakuje Cię to czasem, że wciąż wielu ludzi wyraża zainteresowanie tym co porabia Rune Eriksen?

Cóż, wynika z tego, że robię coś dobrze he,he. Ale naturalnie jestem bardzo wdzięczny tym wszystkim, którzy wspierali mnie przez te wszystkie lata. Nie traktuję pozytywnych komentarzy jako czegoś oczywistego, co mi się należy, jeśli wiesz co mam na myśli... Wiem bardzo dobrze jak to jest jednego dnia być gwiazdą, a drugiego dnia zostać zmieszanym z błotem, jak bardzo gwałtowny i nieprzewidywalny może być to proces. W swoich działaniach pozostaję szczery wobec siebie, z nikim się nie ścigam, idę za głosem swojego serca. Swoją drogą wydaje mi się, że szczerość to naprawdę ginąca lub przynajmniej chwiejąca się w posadach wartość na dzisiejszej scenie, choć wielu z tak wielkim zamiłowaniem o niej rozprawia.

Dorastając żyłeś pośród miejskiego zgiełku, czy też blisko natury? Czy piękna, norweska przyroda odbija się w jakimś stopniu w Twojej twórczości?

Urodziłem się 60 km od Oslo, w małej wiosce Fosser. Żyje tam nie więcej niż 500 osób i miejsce to jest dość wyizolowane, bardzo spokojne. Dom moich rodziców, w którym się wychowałem stoi 50 metrów od lasu, więc jak się domyślasz od małego przemierzałem leśne dukty wzdłuż i wszerz. To był naturalny plac zabaw he,he. Nie jestem pewien czy te doświadczenia odzwierciedlają się w mojej muzyce. Jeśli już miałbym wskazać na jakiś aspekt to prawdopodobnie byłaby to moja dość introwertyczna natura, ale również dość ekstremalne akcje mające miejsce, gdy jestem pod wpływem he,he... Jak widzisz, te rzeczy mogą wykluczać się wzajemnie, ale taka już jest pokrętna norweska natura hehe. Tak czy inaczej, mówiąc o moich muzycznych przygodach, jestem znacznie bliżej lasu (natury) obecnie, jeśli chodzi o to co robię, co mnie zajmuje, niż kiedykolwiek wcześniej. Gdy udzielałem się w Mayhem nie było mowy o uwzględnianiu tego rodzaju "romantycznego" wpływu. To było czyste skumulowanie wszelkich negatywnych emocji uderzające prosto w twoją twarz. Obecnie czuję się jakbym odbywał podróż w czasie do moich dziecięcych lat spędzonych pośród drzew i górskich strumieni - jeśli wiesz co mam na myśli. Właściwie obecnie pracuję nad projektem, który będzie się nazywał Earth Electric, w którym bardziej skupię się na moich związkach z naturą i odzyskaniu spokoju, przywróceniu wewnętrznego ładu w mojej muzyce. Pracuję z wykorzystaniem wielu tradycyjnych instrumentów z minionych epok, które same w sobie ewokują specyficzne uczucia. Pięknie się prezentują. Taka będzie również i muzyka - bardzo odległa od trosk, napięć i stresów zżerających współczesne społeczeństwa. Naprawdę z niecierpliwością wypatruję premiery tego albumu. Mam nadzieję, że moi fani dostrzegą te analogie, o których wspomniałem powyżej, jak również będą zaskoczeni zawartością tego materiału.

Co Twoja rodzina sądzi o Twojej karierze? Jak żyje się w Portugalii? Tęsknisz czasem za Norwegią?

Cóż, domyślam się, że na obecnym etapie są oni pogodzeni z tym, że wybrałem taką, a nie inną drogę życiową. Nie zawsze tak było, ale odkąd zdali sobie sprawę jak silna jest moja pasja i zrozumieli, że nie mogą tego zmienić, zmienili swoje stanowisko i okazali mi dużo wsparcia. Naprawdę więc moi staruszkowie nie przysporzyli mi żadnych problemów i nie rzucali mi kłód pod nogi. Moja siostra, która jest kilka lat ode mnie starsza, również okazała mi wiele zrozumienia. To właśnie ona zabrała mnie na pierwszy koncert rockowy do Oslo. Był rok 1985, miałem 10 lat, a gwiazdą wieczoru byli Motorhead. Jak się domyślasz, owe wydarzenia kompletnie przemeblowało moje życie, a Motorhead po dzień dzisiejszy jest jednym z moich ulubionych zespołów. Gdy przeprowadziłem się do Portugalii w 2004 roku nie patrzyłem na nic innego, nie oglądałem się za siebie, potrzebowałem ucieczki - bardziej od swojego "starego ja". Dzisiaj już nie jestem pewien czy kiedykolwiek chciałem zostać tam aż tak długo, ale oto jestem, żyję tutaj ciesząc się każdym dniem. Oczywiście, nie przeprowadziłbym się tutaj, gdyby nie moja dziewczyna Carmen. Cieszymy się swoim towarzystwem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, więc nie zapowiada się na to żebym miał wrócić do Norwegii w najbliższej przyszłości. Jeśli miałbym już wybierać, prawdopodobnie uderzylibyśmy w kierunku Francji. W Oslo zawsze się czuje trochę niekomfortowo, wiele złych wspomnień, trupów wychodzących z szaf. Spacerowanie ulicami tego miasta wprawia mnie w ponury nastrój. Z drugiej strony, brakuje mi pięknej natury z moich rodzinnych stron - lasów, wodospadów, gór etc. Ale w ogólnym rozrachunku, jestem teraz w dobrym miejscu i nie zamieniłbym go na żadne inne.

Maniac stwierdził w jednym wywiadzie, że odkąd został ojcem stał się bardziej świadomy tego co się dookoła niego dzieje i stał się mniej destruktywną personą. Czy sam założyłeś rodzinę, masz dzieci?

Mam rodzinę zarówno w Norwegii jak i w Portugalii. Nawet jeśli nie jestem w formalnym związku z Carmen to postrzegam jej rodzinę jak swoją. Zawsze służą swoją pomocą, wspieramy się nawzajem. To jest to co rodziny robią, nieprawdaż? Nie mam dzieci, więc nie mogę się ustosunkować do tego co powiedział Maniac.

Czy jest jakaś muzyka, która była dla Ciebie ważna, ale w miarę upływu lat jej wartość wzrosła jeszcze bardziej? Ostatnio natrafiłem na Twój komentarz odnośnie Darkthrone. Określiłeś słynny duet mianem najlepszego zespołu BM z Norwegii w ogóle. Ciekawi mnie co myślisz o ewolucji jaką przeszedł ten zespół?

Właściwie to dość zabawne, że o tym wspominasz ponieważ w ostatnich dniach moja miłość do Judas Priest i Black Sabbath wybuchła ze zdwojoną siłą. Poza to co te zespoły znaczyły dla mnie w latach 80tych i 90tych. Zwłaszcza Priest. Może historia zatoczyła koło i zdałem sobie sprawę, że dzisiaj ten nastroj jest już nie do odtworzenia, że już nikt tak nie gra. Weźmy te wszystkie kultowe zespoły z lat 80tych, one jakby były na scenie od zawsze. Ja sam skręciłem w trochę innym kierunku poszukując czegoś innego i bardziej popierdolonego, czegoś do czego mógłbym się odnieść. Obecnie będąc bardziej zrelaksowanym i biorąc pod uwagę fakt, że na współczesnej scenie coraz mniej jest autentycznie ciekawych rzeczy, te stare nagrania trafiają do mnie jeszcze bardziej. Wracając do Darkthrone, nie słyszałem ich nowszych wydawnictw, dość dobrze znam te do "Hate them", później już tylko pojedyncze utwory, tak czy inaczej wciąż sądzę, że byli oni najbardziej konsekwentnym BM zespołem z Norwegii w ogóle. Płyty numer 2,3 i 4 ugruntowały ich status i zapewniły im nieśmiertelność. Tak nawiasem mówiąc, nie postrzegam muzyki jaką zrobiłem z Mayhem jako Black metal... w typowym rozumieniu tego słowa. Widzę to jako ekstremalną muzykę po prostu. Nigdy nie byłem wielkim fanem z góry narzuconych ram stylistycznych i szufladkowania.

Jak Twój gust muzyczny ewolouował z wiekiem? Wiem,że jesteś np. wielkim fanem ostatniej płyty Queens of the Stone Age. Chciałbyś kiedyś pograć bardziej bezpośrednią, rockową muzykę?

Moim pierwszym muzycznym doświadczeniem był zespół Mountain w którym grałem w bardzo młodym wieku. Później przeszedłem wszystkie etapy - od klasycznego Heavy metalu po bardziej ekstremalne rzeczy (Thrash, Speed i Black metal) by wrócić do momentu, w którym się to wszystko zaczęło. Słucham wielu rozmaitych rzeczy, uwielbiam dobrego stoner rocka, heavy metal z lat 80-tych, Dead Can Dance, Lustmord, Fields of the Nephilim, Sisters of Mercy... cokolwiek zwróci moją uwagę w danym momencie. Jeśli chodzi o granie bardziej bezpośredniej muzyki to robię to w moim projekcie Twilight of the Gods. Znajdziesz tam pełno cytatów z heavy metalowej klasyki. Mam poza tym mój nowy band Earth Electric, o którym wspomniałem wcześniej. Obok ludowych instrumentów będzie tam też szczypta stoner rocka i trochę ambientowych plam. Granie prostego jak drut rock n rolla nie byłoby chyba jednak dla mnie czymś dobrym. Muzyka którą gram musi mieć w sobie jakąś szczyptę szaleństwa, skręcać w nieznanym kierunku...

Czy zastanawiałeś się kiedykolwiek jak bardzo na przestrzeni lat zmienił się sposób w jaki słuchamy muzykę?

Wydaje mi się, że coraz mniej czasu poświęca się temu żeby po prostu usiąść w fotelu i pozwolić, aby muzyka płynęła przez Ciebie. Dzisiaj wszystko jest zorientowane na szybką konsumpcję, coraz mniej uwagi poświęca się temu aby nagrać wspaniały album Ostatnio wpadł mi w ręce artykuł w którym Nikki Sixx powiedział coś takiego: Po co nagrywać pełnometrażowy album który kupi 10.000 osób skoro od czasu do czasu możesz nagrać jedną piosenkę, która przy odpowiedniej promocji zawładnie milionami słuchaczy? Niestety, gość ma trochę racji. Ja jednak jestem z innej bajki, wolę gdy muzyka zabiera mnie w podróż, aniżeli jednorazowo pompuje adrenalinę na przestrzeni 3-4 minut. Lubię ten specyficzny nastrój, który towarzyszy słuchaniu płyty od początku do końca.

Czy kiedykolwiek czułeś, że nie możesz dać upustu swojej kreatywności? Mam tu na myśli coś w rodzaju blokady - gdy mimo Twoich wysiłków nie mogłeś zmaterializować swoich wizji, muzycznych planów? Chciałbym Cię zapytać o jeszcze jedną rzecz. Słyszałem, że podczas pisania nowego materiału czasami gdzieś tam leży sobie torebka z białym proszkiem. Prawda, czy kompletny nonsens?

Nie, na szczęście nie doświadczyłem takiej blokady - oczywiście na większą skalę. Naturalnie zdarzają się dni, gdy riffy po prostu nie wychodzą i nie mam żadnych pomysłów, ale ten stan nigdy nie utrzymywał się dłużej. Kokaina i riffy? To nie działa, taka jest moja opinia. Robię coś nowego, gdy jestem w specyficznym nastroju, blisko wewnętrznego ja, mojej własnej duchowości można by powiedzieć. Nie potrzebuje narkotyków, aby zapoczątkować ten proces. Ale będąc szczerym, głównym powodem, dla którego napisanie Chimery zajęło 4 lata było właśnie to... to był album, który został napisany, gdy moje życie było dość niestabilne. Brałem narkotyki (przez większość czasu) i nie byłem w stanie się skupić.

Ostatnio czytałem bardzo interesujący wywiad z Trentem Reznorem, powiedział w nim coś takiego: "Cały koncept mediów społecznościowych jest wulgarny i w wielu aspektach odrażający. Ale równocześnie widzę dlaczego jest tak kuszący... Sam również doświadczyłem tego małego uniesienia gdy zamieszczasz coś online. Ale szybko za tym przyszła refleksja: Czy naprawdę musiałem to powiedzieć? Zbadałem ten temat dość mocno, aby dojść do przekonania, że wolę pozostać w cieniu". Co Ty sądzisz na ten temat?

Zgadzam się kompletnie. Bardzo rzadko zamieszczam coś na moim profilu. Owszem, jeśli wychylę parę butelek wina coś może wyskoczyć znienacka, ale to by było na tyle. Poza tym naturalnie używam facebooka jako narzędzia do promocji moich przedsięwzięć, albo piszę w tym miejscu o czymś co uważam za istotne. Czuję, że facebook przepełniony jest jednak negatywnymi emocjami. Częstokroć, kiedy odwiedzam tą stronę czuję jakieś złe wibracje, chodzi mi o jakieś głupie zdeformowane obrazy, w których nie widzę nic śmiesznego, albo narzucające się proklamacje kogoś kto za wszelką cenę chce zabłysnąć, choćby tylko na krótką chwilę. Nigdy również nie umieściłem na moim profilu czegoś co dotyczy mojego życia prywatnego, być może jestem staromodny, ale tak mi jest wygodniej, rzeczy prywatne powinny pozostać prywatne, osobiste, tylko do wglądu Twoich najbliższych - dlaczego cały świat miałby o nich wiedzieć?

Czy jest coś co naprawdę nakręca Cię pozytywnie w ostatnich dniach, sprawia, że chce Ci się żyć pełną piersią i cieszyć się Twoim życiem, muzycznymi planami etc?

Bycie wciąż żywym jest dla mnie wielką nagrodą i sprawia, że chce mi się żyć he,he... Ale mówiąc poważnie: Życie jest piękne, jest wielkim darem. Kocham naturę, zwyczajny spacer do lasu, woń rozmaitych aromatów, śpiew ptaków... dla mnie to coś wspaniałego. Obawiam się jednak, że większość społeczeństwa nie dostrzega tak prostych przyjemności. Wszyscy co prawda jesteśmy do pewnego stopnia uwikłani w różne układy, zawodowe zależności, mamy swoje małe, nieuporządkowane, chaotyczne światy, w których piętrzą się rozmaite problemy. Więc jeśli nadarza się okazja, urwijcie się z pracy, wykorzystajcie okazję, pójdźcie do lasu, zostańcie tam cały dzień. Odkryjcie siebie na nowo.


Vulture 17/02/2014


Najnowsza recenzja

Sovereign

Altered Realities
Co za debiut! Jestem absolutnie zauroczony tym co zaserwowała ta norweska ekipa i absolutnie nie dziwię się, że Dark Descent nie zwlekała z kontraktem. Dotychczasowe doświadczenie muzyków Sover...





Najnowszy wywiad

Epitome

...co do saksofonu to był to przypadek całkowity. Bo idąc coś zjeść do miasta napotkaliśmy kolesia który na ulicy grał na saksofonie. Zagadałem do niego żeby nagrał nam jakieś partie i zgodził się. Oczywiście nie miał pojęcia na co się porwał, do tego komunikacja nie była najlepsza, bo okazał się być obywatelem Ukrainy i język polski nie był dobry albo w ogóle go nie było...