To chyba ich trzeci dlugograj, ale przyznam się, że dwóch poprzednich nie miałem okazji słuchać, chociaż, po lekturze najnowszego, pewno to nadrobię. Przyznam też, że po pierwszych kilku minutach obcowania z tym krążkiem miałem ochotę wcisnąć stop i wyjebać go za okno, a wszystko przez kompletnie popierdolone wokale (a raczej wycie) niejakiej Julie Christmas. Baba raz delikatnie śpiewa przypominając nieco nieodżałowaną Skin, żeby po chwili przejść w różne formy wrzasku, skowytu, jęku i chuj wie jeszcze czego... w każdym razie konkluzja jest taka, że to, co z początku odrzuca, po chwili zaczyna magnetycznie wręcz przyciągać. Przyciąga też muzyka - z jednej strony mocno osadzona w tradycji noise rocka - kłania się JESUS LIZARD, kłania się FUGAZI, a pokłony bije przede wszystkim basista... z drugiej strony czuć tu, co dziś jest już normą w jakiejkolwiek ciężkiej muzyce (

) Neurosis. Tyle, że skojarzenia te mogą się przed wszystkim tyczyć brzmienia - potężnego, suchego i bardzo naturalnego (coś jakby ręka Albiniego). No i jeszcze przepiękna okładka:
tu próbki:
http://www.myspace.com/madeoutofbabies