
Bez zbędnego rozpisywania się - japońsko-włoski duet gra brutalną muzykę. Nie żadne tam gulgulaki, tempa pińset czy inne rytuały - srały nagrywane w piwnicy, żeby brzmiało bardziej studziennie. Sympatyczni frustraci uderzyli w zupełnie innym kierunku, a mianowicie zmiksowali najbardziej prymitywną wariację na temat powiedzmy, że death/doomu z industrialem, ale rozumianym tu jako dwie pierwsze (bardziej druga) płyta Swans. Monotonny rytm na debiucie - bo o nim piszę - wybijany przez cały album, brzmienie zrobione przez Albiniego, żeby jeszcze bardziej bolało słuchacza i do tego całego napieprzania na paru dźwiękach na utwór dochodzą paskudne wokale. No nie są to przelewki, a bomby w pysk słuchacza. O takie na przykład:
Przez dwójkę się jeszcze nie przegryzłem, ale tam to jest chyba nawet większa dzicz. Można kupić (przynajmniej ja kupowałem) u Karola za 30 złociszy, bo to muzykanci wyklęci, co świat ma ich gdzieś (szukając czegoś o tym zespole trafiłem na dosyć śmieszną recenzję, gdzie pisarczyka bardzo bolało używanie jednego rytmu przez całą płytę), a na metal-archives uznano (wedle ichniejszego forum), że są mało metalowi, żeby dodać do bazy. Chociaż poziomem wygaru lecącego w kosmos to kasują akurat 99,9% zgromadzonych tam zespołów.