Orle biały bredzisz, Graveland to sami biali hetero seksualni mężczyźni, reszty kapel nie kojarze

Moderatorzy: Nasum, Heretyk, Sybir, Gore_Obsessed
Orle biały bredzisz, Graveland to sami biali hetero seksualni mężczyźni, reszty kapel nie kojarze
Zgadnijta czyja to reckaLata płyną, fascynacje rozpalają się i przygasają. Z perspektywy czasu nie mam wątpliwości, że drugi album studyjny GRAVELAND jest dla mnie najlepszą płytą jaka zrodziła polska scena black metalowa i jednym z największych osiągnięć całego gatunku.
Na „Thousand Swords” całkowicie wyszli z inspiracji sceną skandynawską tworząc coś unikalnego - muzykę złowrogą i ekstremalną, przesyconą pradawną średniowieczną atmosferą, słowiańskim duchem – ale nie wskrzeszanym w sposób naiwny, ludyczny i śmieszny, jak w tamtym czasie robiło wiele zespołów. „Thousand Swords” przywołało pogańskie demony, prawdziwe zło narodzone w zamierzchłych czasach, ukryte w rozłożystych koronach wiekowych drzew, przycupnięte w wilgotnych dziuplach potężnych pni, żywych pnączach lasu, które zaciskają się na szyi z każdym oddechem.
„Thousand Swords” to pieśń wojny, tysiąc mieczy wymierzonych przeciw chrześcijaństwu, przebudzenie boga ognia i stali, który w odwecie za dawne krzywdy niesie śmierć, burzy świątynie i nie oszczędza wyznawców zbrodniczej religii, nie bacząc na ich płeć ani wiek. W tej muzyce czuć swąd spalonych ciał, krew wsiąkającą w śnieg, trzask płomieni trawiących splądrowane wioski. Ta muzyka zieje nienawiścią i poraża radykalizmem, który nigdy się nie waha i przed niczym nie może się zatrzymać.
Jednocześnie ta płyta jest niewymownie piękna, tchnie nutą zuchwałego romantyzmu, który wiódł ku zatraceniu i nie zginał karku, ani przed liczbą wrogów ani przed widmem śmierci. Niezwykle przestrzenna i monumentalna, niczym soundtrack do fascynującego obrazu wykreowanego siłą wyobraźni, kreślonego w sposób tak sugestywny, że nie tylko pozwala odbierać muzykę wszystkimi zmysłami, ale wierzyć, że ten opętany mrok pradawnych pogańskich demonów jest czymś prawdziwym i namacalnym.
Przemierza miarowo leśne ostępy znacząc każdy krok głuchym dudnieniem, sączy ciemność płosząc cienie wiekowych drzew, rozgarnia płaszcz bezgwiezdnej nocy zimną stalą ostrego miecza. Oddycha spokojnie, cicho i miarowo jakby nie powrócił z krainy zmarłych i zapomnianych bogów, ale ten świat zawsze do niego przynależał.
Na uwagę zasługuje też unikalne brzmienie, zarówno bitewnej sekcji rytmicznej, natchnionych gitarowych melodii i porażających riffów, doskonale wkomponowanych klawiszy, jak i ponurej wokalnej narracji uzupełnianej histerycznym krzykiem.
Gdybym jutro musiał wyruszyć na wojnę i podczas toczonych bitew mógł słuchać muzyki, to z pewnością sięgnąłbym właśnie po „Thousand Swords”. To muzyka, która nie zna lęku, wahania ani litość. To muzyka dająca odwagę spojrzeć śmierci w twarz, a jak przyjdzie ostateczny koniec splunąć jej z pogardą w puste oczodoły.