PUSSYGUTT

pan i pani ze stanów bodajże. nie wiem, czy ich twórczość można nazwać metalem, czy już nie, i mam to głęboko w chuju. muzycznie she hid behind her veil..., czyli ich jedyna płyta, którą słyszałem to wykręcony miks rozjechanych, doomowych pasaży gitarowych pełnych buczenia, pisków, sprzężeń i tego typu gówien, z dark ambientem. woooolno tu jest, dziwnie. w jednej chwili potrafi ująć słuchacza pięknym fragmentem, by w następnej go zadeptać ciężarem. muzyka wkręca się w łepetynę jak wiertarka na wolnych obrotach, drąży, wierci, buczy, bzyczy hehe. jakaś taka schorowana melancholia wylewa się z głośników do ostatnich taktów. niezbyt skomplikowana rzecz, siła jej tkwi w niesamowitym klimacie, który stopniowo buduje przez cały czas trwania jedynego na płycie, coś ponad 40 minutowego utworu. dla mnie to taki jakby umetalowiony grouper, czasem z pysznym lynchowskim feelingiem. jak ktoś lubi rzeczy pokroju nadja, czy słoneczka, to jest spora szansa, że i w tych dźwiękach się odnajdzie.