
Izrael, co tu dużo mówić, nie ma specjalnie ciekawego dorobku na poletku metalu. Bo co tam - niezły Salem, wsiowy Orphaned Land, bezdennie tragiczny Bishop of Hexen... Nie wiem jak szufladkować znakomity Melechesh, bo tam akurat kombinacje z przynależnością krajową mogą sprawiać problem, nieważne... Bohater tematu ma niezaprzeczalną przewagę nad powyższymi - nie jest metalofczykiem - yeah yeah yeah... Jest to kolo do tańca i do różańca, żadnej muzy się nie boi. Coverował na jazzowo Zorna i Dylana, ma na koncie kolaboracje i z ww Zornem jak i np. z Merzbow. Inspirowanymi znanymi i cenionymi depravatorami takimi jak Alice Cooper, Slayer i Sabbs nagrał wypuszczony nakładem Tzadik / Radical Jewish Culture maksymalnie pop********y i oryginalny tygiel, gdzie wrzucił chyba wszystko. Jest szwarc metyl, są klezmerskie pierdy, są smoliste doomy i uszojebne drone, przy czym całość jest ultha mhoczną i ponurą ilustracją równie ponurych wątków z historii narodu żydowskiego - pogrom kielecki ('Kielce'), wątki Izrealsko-Palestyńskie ('Army Girl'), mowa nienawiści (genialny doomowy 'Judenstein') to tylko niektóre z nich... Nie chcę zdradzać niespodzianek, bo album naprawdę fascynuje i wciąga jak orzeszki. Po prostu czysty żydowski manifest of metal, tak autentyczny, radykalny i (użyję tego słowa przechodzonego jak picza Marianny Rokity określenia, ale tutaj naprawdę ma ono 100% zastosowania) ekstremalny , że 99% blekmetalowych NSków może Żydkowi wacka polerować. Ta płyta powinna zostać dołączona do Gazety Wyborczej, wtedy ten jeden jedyny raz w życiu zapłaciłbym za tego szmatławca zamiast sępić darmowe egzemplarze walające się rano na wydziale... Klasa.