
Zaczęło się jakimś wieśniackim melodyjnym metalem na sterydach, a po chwili... kurwa! gość ma identyczny głos jak Lemmy, tylko śpiewa po francusku. Zerkam na okładkę i czytam, że to rzeczywiście Lemmy. Słucham dalej i jest jazda bez trzymanki: thrash, grind, metalcore, piosenka kabaretowa, funky, quasi balladowe momenty, odjechane i zakręcone jak słoik po dżemie. 24 utwory mijają jak z bicza strzelił. Płyta się kończy a ja odpalam ją ponownie i słucham z dziką radością! Dawno nie słyszałem czegoś równie zwariowanego - album nagrany na luzie, sprawia wrażenie bardzo spontanicznego, ale jednocześnie są w nim bardzo przemyślane melodie i wyrywające z butów riffy. Koncertowo musi zabijać!
Poniżej kilka kawałków - oczywiście nie reprezentatywnych dla płyty, bo każdy jest inny :)
Z Lemmym:
Z psem:
No kurwa...
Tego zajebiście słucha się na cały regulator stojąc w korku. Niezły drive ! :
Trochę corowych rytmów:
Smacznego.