Czy tylko ja tutaj widzę wielki strach na dźwięk słowa "mainstream"? Jak coś jest dobre dla mas to nie może być dobre dla mnie?Drone pisze:Nie mam żadnych uprzedzeń! Czarny album METALLIKI mam do dzisiaj i kupiłem go kilka miesięcy po premierze, jak tylko go namierzyłem w sklepie Digital w Warszawie. Miałem wobec niego bardzo ambiwalentne odczucia już wtedy - po znakomitej AJFA dostałem znakomite na tamte czasy brzmienie i kilka hitów. Reszta albumu mnie nudziła. Z czasem hity mi obrzydły z różnych powodów (infantylne melodyjki, oczywiste rozwiązania, wszechobecność w radio i tv), a sam album zaczął drażnić rockowym prostactwem, powtarzalnością schematów kompozycyjnych, które są przykrojone do wrażliwości przeciętnie inteligentnego amerykańskiego rednecka. Ten album jest wydmuszką z efektownym brzmieniem, polukrowaną łatwym dramatyzmem i tanią emocją - dobrą i dla ucznia liceum, dla gospodyni domowej i kierowcy wózka widłowego. Taki jeleń na amerykańskim rykowisku w wersji muzycznej. Fakt, że w pewien sposób oryginalny - stare hard-rockowe wino w nowych bukłakach, ale niestety o tanim, kiczowatym posmaku. Cóż, ludzie musieli to pokochać.longinus696 pisze:Drone. Zarzucasz ludziom lubiącym lub doceniającym "czarny album", że bazują na sentymentach podczas gdy Ty, drogi kolego, zwyczajnie bazujesz na uprzedzeniach, co jest po prostu drugą stroną tej samej monety. A trzeba być wybitnie uprzedzonym, żeby nie usłyszeć, że "czarny album" bije "The Ritual" na głowę pod każdym względem.
Przede wszystkim eponimiczny album Mety wypełniony został doskonale napisanymi rockowymi kawałkami, opartymi na dobrym, zapadającym w pamięć, motywie przewodnim i prostym schemacie zwrotka-refren-zwrotka. Dodatkowo melodiom i w ogóle całej płycie (pod względem klimatu) nadano kowbojskiego sznytu, dzięki czemu powstaje wrażenie, że słuchamy jakiegoś ostrego country-rocka. W ogóle te kawałki się nie zestarzały pod względem muzycznym, a nie bez znaczenia jest tu umiejętność połączenia ciężkiego grania z popową wrażliwością, która pozwoliła tej płycie przekraczać wszelkie niszowe granice i trafiać do szerokiej publiczności.
Tymczasem biedactwo "The Ritual", mało, że spóźniło się o ok. 3 lata, to jeszcze zatopione jest muzycznie w latach 80-tych i brzmi jak ostrzejsza wersja pudel-rocka (tak, tak, słychać TEN SAM rodzaj kiczowatej melodii w niemal każdym kawałku). W dodatku, zamiast porządnych, zwartych utworów, mamy jakieś rozbudowane kompozycje z przydługimi solówkami, które brzmią jakby wyszły spod palców wirtuozów-onanizatorów o miękkim sercu i skłonnościach do ckliwej melodyki.
Te płyty dzieli przepaść kilku klas, a w dodatku ich twórcy różnią się zasadniczo świadomością muzyczną. Gdy Metallica potrafiła stworzyć rockowy album na miarę lat 90-tych, wyczuwając powrót garażowego rocka z mainstreamowym zacięciem, to kolesie z Testament nagrali poniewczasie płytę w starym stylu, pasującą do poprzedniej epoki, która nawet nie mogła zadowolić ówczesnych metalowców, a z drugiej strony marzyć o audycjach radiowych, bo kawałki za długie i stylistyka kompletnie passe.
TESTAMENT natomiast to zupełnie inna historia - płyta ciężka, stanowczo za ciężka dla przeciętnego słuchacza, ale z rockowym sznytem. Solowa gra Skonicka to pierwsza klasa - ani oczywistych melodyjek, ani prostych rozwiązań. Utwory długie, gdzieniegdzie niepokojące sample. Muzyka nocna, neonowa, tajemnicza, dobiegająca jakby zza ociekającej deszczem szyby. W zasadzie bardzo oryginalna - bo kto nagrał taki thrash w średnich tempach, ale z długimi - jak zauważyłeś - kompozycjami i mocno zarysowaną linią melodyczną? Ani to do radia, ani dla prostych thrashers wyrosłych na łupaninie z lat 80-tych, ani dla audytorium rockowego (za ciężkie) - oni zrobili płytę, jaką chcieli (a raczej jaką chciał Skolnick i którego wizja starła się z ciężarową wizją Petersena).
Kolega notuje jedną wtopę za drugą. Czekam niecierpliwie na obronę "Endoramy" Kreatora. ;D