23-01-2019, 09:00
„Prosto spod igły”, jak mawiał prof. T.Alent w moje słuchawki (jak na razie) trafił debiut Vile Apparition i choć jest jeszcze za wcześnie na w pełni ukształtowaną, stateczną opinię, bowiem słucham tego albumu drugi lub trzeci raz, to naskrobię kilka słów zupełnie na gorąco.
Australijczycy z pewnością nie serwują wyprawy na Wyspy Nonsensu, a i też nie do końca można mówić o seansie „Strzały znikąd” – niemniej założę się o swój, zbierany przez cały dzień, kłaczek z pępka, że szerszej publiczności jest to twór równie nieznany jak młody. Mając na koncie demówkę i split z polskim Incinerator wytoczyli bombardę zaprzęgniętą w kilka kangurów i zaczęli miotać pociskami z długograja, jeden po drugim. Z każdym następnym strzałem jest coraz lepiej.
Kto zachwycał się ostatnim wydawnictwem Aghast, z pewnością odnajdzie się w miniaturze dzielącej płytę na dwie części „The Cursed Path” – i tylko w niej. Dark ambientu, post metalu i New Wave tu nie ma. Utwory od pierwszego do czwartego i od piątego do dziewiątego to czystej próby Death Metal – chamski, szorstki, nisko osadzony i bezpośredni jak strzał w nieogoloną mordę z pełnego wymachu. Kto szuka porównań za wszelką cenę łatwo odnajdzie w Vile Apparition echa początkowych dokonań Suffocation, Cryptopsy czy nawet Dying Fetus. Może za jakiś czas napiszę trochę więcej, jak już ochłonę z pierwszego wrażenia i ostudzę swoje emocje po pierwszych obcowaniach z „Depravity Ordained”, a na pewno jeszcze więcej niż kilka razy przetoczy się przez moje narządy słuchu. Polecam. Warto!
(i już czekam na pierwsze narzekania…..że perkusja, że solówki, że brzmienie, że momentami monotonne czy co tam jeszcze można wymyślić…..)