Perły sprzed lat
Moderatorzy: Nasum, Heretyk, Sybir, Gore_Obsessed
Regulamin forum
Tematy związane tylko z jednym zespołem lub jedną płytą. Wszelkie zbiorcze typu "América Latina Metal" lub "Najlepsza polska płyta thrash" itp. proszę zakładać w dziale "Dyskusje o muzyce metalowej"
Tematy związane tylko z jednym zespołem lub jedną płytą. Wszelkie zbiorcze typu "América Latina Metal" lub "Najlepsza polska płyta thrash" itp. proszę zakładać w dziale "Dyskusje o muzyce metalowej"
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
i lecimy dalej, tym razem lekcja dla zaawansowanych...
[img]http://members.lycos.nl/keesbommelje/Ar ... 0Front.jpg[/img]
[b][size=150][color=red]ARZACHEL - [i]Arzachel [/i][1969][/color][/size][/b]
Wielki album można nagrywać latami... można też nagrać go przez przypadek, w jedno popołudnie, dysponując budżetem 250 funtów. Tak właśnie został nagrany jeden z najwspanialszych albumów z brytyjskich rockiem psychodelicznym końca lat 60. Ale po kolei. Było sobie Jajo, a konkretnie zespół EGG (wcześniej URIEL)... zresztą do nich wrócę jeszcze w jednym z kolejnych odcinków... Chłopaki sporo ćpały, sporo koncertowały... i miały kontrakt płytowy w kieszeni. Nagle dostali fuchę. Patent był prosty - mała, nowa wytwórnia, niejaka Evolution, chciała koniecznie wydać krążek z rockiem psychodelicznym... EGG kontrakt już miało... ale odpuścić taką okazję? co to, to nie. Co więc robimy? Wymyślamy nazwę, wymyślamy pseudonimy, a płyta jakoś się nagra... no i się nagrała, jak wspominają po latach sami twórcy - dopiero w studiu okazało się, że materiału mają tylko na jedną stronę... i pół. rozwiązanie było jedno - puścić w studiu zegar i improwizować z koksem
- tak własnie powstała większa część genialnego 16-minutowego [i]Metampsychosis [/i]wieńczącego album.
Niechcący wyszło też prawdziwe psychodeliczne arcydzieło. cudownie brudne brzmienie, czysta piwnica, rozimprowizowana gitara strasząca niezwykłym jak na tamte czasy przesterem... ale prawdziwa potęga ARZACHEL opierała się na czymś innym - na organach. W ich brzmieniu słychać VANILLA FUDGE, słychać CARAVAN, tyle tylko, że nigdy wcześniej (ani później) nikomu nie udało się uzyskać tak metalicznego, "kościelnego" brzmienia hammondów.
Oprócz [i]Metampsychosis [/i]album ma jeszcze jeden "highlight" - [i]Azathoth [/i]- nabożny nastrój, po budynku rozchodzi się zimny dźwięk pełnych religijnego uniesienia hammondów... wchodzi wokalista... kurwa... to chyba nie jest kościół - zaczyna kiełkować w naszej głowie... te kadzidła zupełnie nie pachną tak, jak powinny... wisząca na ścianie Matka Boska z Wielkim Cycem pędzla Van Klompa dziwnie wiruje... ktoś pomieszął narkotyki... gdzie jest doktor??!! mamoooooooo...
[img]http://members.lycos.nl/keesbommelje/Ar ... 0Front.jpg[/img]
[b][size=150][color=red]ARZACHEL - [i]Arzachel [/i][1969][/color][/size][/b]
Wielki album można nagrywać latami... można też nagrać go przez przypadek, w jedno popołudnie, dysponując budżetem 250 funtów. Tak właśnie został nagrany jeden z najwspanialszych albumów z brytyjskich rockiem psychodelicznym końca lat 60. Ale po kolei. Było sobie Jajo, a konkretnie zespół EGG (wcześniej URIEL)... zresztą do nich wrócę jeszcze w jednym z kolejnych odcinków... Chłopaki sporo ćpały, sporo koncertowały... i miały kontrakt płytowy w kieszeni. Nagle dostali fuchę. Patent był prosty - mała, nowa wytwórnia, niejaka Evolution, chciała koniecznie wydać krążek z rockiem psychodelicznym... EGG kontrakt już miało... ale odpuścić taką okazję? co to, to nie. Co więc robimy? Wymyślamy nazwę, wymyślamy pseudonimy, a płyta jakoś się nagra... no i się nagrała, jak wspominają po latach sami twórcy - dopiero w studiu okazało się, że materiału mają tylko na jedną stronę... i pół. rozwiązanie było jedno - puścić w studiu zegar i improwizować z koksem

Niechcący wyszło też prawdziwe psychodeliczne arcydzieło. cudownie brudne brzmienie, czysta piwnica, rozimprowizowana gitara strasząca niezwykłym jak na tamte czasy przesterem... ale prawdziwa potęga ARZACHEL opierała się na czymś innym - na organach. W ich brzmieniu słychać VANILLA FUDGE, słychać CARAVAN, tyle tylko, że nigdy wcześniej (ani później) nikomu nie udało się uzyskać tak metalicznego, "kościelnego" brzmienia hammondów.
Oprócz [i]Metampsychosis [/i]album ma jeszcze jeden "highlight" - [i]Azathoth [/i]- nabożny nastrój, po budynku rozchodzi się zimny dźwięk pełnych religijnego uniesienia hammondów... wchodzi wokalista... kurwa... to chyba nie jest kościół - zaczyna kiełkować w naszej głowie... te kadzidła zupełnie nie pachną tak, jak powinny... wisząca na ścianie Matka Boska z Wielkim Cycem pędzla Van Klompa dziwnie wiruje... ktoś pomieszął narkotyki... gdzie jest doktor??!! mamoooooooo...
-
- postuje jak opętany!
- Posty: 360
- Rejestracja: 02-11-2006, 18:30
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
swoją drogą, za Arzachel Maria też możesz się porozglądać - zobacz, jak drogo chodzi:
http://www.allegro.pl/item266173258_arz ... ords_.html

(ja kupiłem to wydanie za jakieś 30 zł mniej)
http://www.allegro.pl/item266173258_arz ... ords_.html

(ja kupiłem to wydanie za jakieś 30 zł mniej)
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
Captain Beyond jest niezły, ale nie będę chyba robić z nich perły;)
Blue Cheer ze swoim potężnym debiutem oczywiście spokojnie się załapie na dłuższy tekst, tym bardziej, że sobie niedawno kupiłem śliczną "vinyl replica" z Akarmy
Faithful Dreath to zeczywiście ciekawy zespół... ale na początku, kiedy jechli krautrocka z zacięciem hard & heavy, później przerwa na bawarski metal i na koniec całkiem sympatyczny Risk się z nich zrobił
Blue Cheer ze swoim potężnym debiutem oczywiście spokojnie się załapie na dłuższy tekst, tym bardziej, że sobie niedawno kupiłem śliczną "vinyl replica" z Akarmy

Faithful Dreath to zeczywiście ciekawy zespół... ale na początku, kiedy jechli krautrocka z zacięciem hard & heavy, później przerwa na bawarski metal i na koniec całkiem sympatyczny Risk się z nich zrobił

- longinus696
- zahartowany metalizator
- Posty: 3644
- Rejestracja: 20-02-2005, 01:19
- Lokalizacja: Łódź
[URL=http://imageshack.us][img]http://img517.imageshack.us/img517/7223/amdu02mk0.png[/img][/URL]
[URL=http://g.imageshack.us/g.php?h=517&i=amdu02mk0.png][img]http://img517.imageshack.us/img517/7223 ... 80d356.jpg[/img][/URL]
[b][size=150][color=red]AMON DÜÜL II - [i]Yeti [/i][1970][/color][/size][/b]
[i]Imagine if rock'n'roll had descended from the Himalayas instead of the Appalachians. Imagine if Wagner had been transplanted into the 1960s and written his operas in a hippie commune outside Munich. [/i]
Można kręcić nosem, że nie ta płyta, że przecież ważniejszy "Phallus Dei", że "Tanz der Lemminge", albo, że "Wolf City", ale w tym wypadku zdania zawsze będą podzielone i nie będzie jednoznacznej odpowiedzi. Jak dla mnie można by tu opisać którykolwiek z pierwszych pięciu albumów Amon Düül II, albo lepiej wszystkie po kolei. "Yeti" to absolutny klasyk krautrocka, który powinien być (i przez wielu jest) wymieniany jednych tchem obok "Tago Mago" jako definicja tego gatunku. Czego tu nie ma. Album otwiera czternastominutowa suita "Soap Shop Rock", w której prym wiodą skrzypce, akompaniujące szalonym, prawie operowym partiom wokalnym (zarówno męskim, jak i żeńskim). Na szczególną uwagę zasługują teksty, które snują jakieś dramatyczne i pozbawione logiki historie, za to wyśmienicie podkreślają schizofreniczną atmosferę utworu. W zasadzie niepokojący klimat utrzymuje się przez cały czas trwania płyty, choć muzycy bez problemu żonglują nastrojami. W warstwie dźwiękowej mamy tu pełne rozpasanie – wszechobecna psychodela, wschodnie klimaty (partie rogu w "She Came In Through The Chimney"), no i oczywiście mocno "zwichrowany" rock. Nie będę opisywał każdego kawałka, ale po prostu muszę wspomnieć o kończącym pierwszą część albumu (pierwotnie pierwszą płytę, bo to podwójny LP) "Pale Gallery", który, choć krótki, powala gitarowymi dysonansami. Druga część tego materiału składa się z 3 długaśnych improwizacji, które (mimo że panowie mocno "odlatują") nie są jakimś bezładnym jamowaniem, tylko porządnymi kawałkami "z głową" (a ostatni nawet z wokalami). Generalnie mamy tu "kwaśne" space-rockowe podróże przeplatane co jakiś czas nutką wschodniego mistycyzmu (szczególnie w partiach akustycznych). Na koniec warto powiedzieć, że ta muzyka, pomimo upływu czasu, wciąż brzmi świeżo. Pozycja obowiązkowa.
[URL=http://g.imageshack.us/g.php?h=517&i=amdu02mk0.png][img]http://img517.imageshack.us/img517/7223 ... 80d356.jpg[/img][/URL]
[b][size=150][color=red]AMON DÜÜL II - [i]Yeti [/i][1970][/color][/size][/b]
[i]Imagine if rock'n'roll had descended from the Himalayas instead of the Appalachians. Imagine if Wagner had been transplanted into the 1960s and written his operas in a hippie commune outside Munich. [/i]
Można kręcić nosem, że nie ta płyta, że przecież ważniejszy "Phallus Dei", że "Tanz der Lemminge", albo, że "Wolf City", ale w tym wypadku zdania zawsze będą podzielone i nie będzie jednoznacznej odpowiedzi. Jak dla mnie można by tu opisać którykolwiek z pierwszych pięciu albumów Amon Düül II, albo lepiej wszystkie po kolei. "Yeti" to absolutny klasyk krautrocka, który powinien być (i przez wielu jest) wymieniany jednych tchem obok "Tago Mago" jako definicja tego gatunku. Czego tu nie ma. Album otwiera czternastominutowa suita "Soap Shop Rock", w której prym wiodą skrzypce, akompaniujące szalonym, prawie operowym partiom wokalnym (zarówno męskim, jak i żeńskim). Na szczególną uwagę zasługują teksty, które snują jakieś dramatyczne i pozbawione logiki historie, za to wyśmienicie podkreślają schizofreniczną atmosferę utworu. W zasadzie niepokojący klimat utrzymuje się przez cały czas trwania płyty, choć muzycy bez problemu żonglują nastrojami. W warstwie dźwiękowej mamy tu pełne rozpasanie – wszechobecna psychodela, wschodnie klimaty (partie rogu w "She Came In Through The Chimney"), no i oczywiście mocno "zwichrowany" rock. Nie będę opisywał każdego kawałka, ale po prostu muszę wspomnieć o kończącym pierwszą część albumu (pierwotnie pierwszą płytę, bo to podwójny LP) "Pale Gallery", który, choć krótki, powala gitarowymi dysonansami. Druga część tego materiału składa się z 3 długaśnych improwizacji, które (mimo że panowie mocno "odlatują") nie są jakimś bezładnym jamowaniem, tylko porządnymi kawałkami "z głową" (a ostatni nawet z wokalami). Generalnie mamy tu "kwaśne" space-rockowe podróże przeplatane co jakiś czas nutką wschodniego mistycyzmu (szczególnie w partiach akustycznych). Na koniec warto powiedzieć, że ta muzyka, pomimo upływu czasu, wciąż brzmi świeżo. Pozycja obowiązkowa.
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
- longinus696
- zahartowany metalizator
- Posty: 3644
- Rejestracja: 20-02-2005, 01:19
- Lokalizacja: Łódź
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
czas na najlepszy album z lat 70...
[img]http://www.whd.co.jp/album_img/115026690354684.jpg[/img]
[color=red][size=150][b]KING CRIMSON - [i]Islands [/i][1971][/b][/size][/color]
Ponad 10 lat zeszło, zanim doszedłem do wiekopomnego wniosku, że to najlepszy album KING CRIMSON i najlepszy krążek wydany w latach 70. Karmazynowy Król łatwej muzyki nie grał (prawie) nigdy, niemniej jednak, są płyty, które do ogółu słuchaczy po prostu nie mają szansy trafić. Wystarczy sobie popatrzeć na średnie oceny krążków KING CRIMSON na plebejskiej progarchives - najniżej ocenione są dwie najbardziej ambitne (i moim zdaniem najlepsze) płyty... ale po kolei... KING CRIMSON poznałem gdzieś w drugiej połowie lat 80. Ich debiut pewnego dnia po prostu przyniósł mi stary, maniakalny miłośnik jazzu. Wręczył starą kasetę i stwierdził, ze jak już słucham szarpidrutów, to powinienem posłuchać tych, którzy potrafią za te struny szarpać... oczywiście spodobało mi się - nie ma co ukrywać - zniszyczł mnie [i]21st Century schizoid man[/i], rozwalcował [i]Epitaph[/i], a do reszty sponiewierał [i]The court of the crimson king [/i]- reszty numerów "uczyłem" się latami... przyszły kolejne płyty - większość pokochałem od razu... w zasadzie wszystkie z lat 70... wszystkie prócz [i]Islands[/i].... zbyt spokojna, zbyt jazzowa, stonowana, dziwna... z czasem zacząłem ją doceniać, ale prawdziwa eksplozja przyszła dopiero pod koniec lat 90... kiedy to ostro odjechałem w jazz. Kiedy już wróciłem do [i]Islands [/i]po zaprawie w bojach z DAVISEM, COLTRANEM, COLEMANEM, AYLEREM czy SUN RA, muzyka mnie po prostu poraziła, zupełnie, jakby nagle wszystko nabrało dodatkowego wymiaru. Spokój zamienił się w przestrzeń, jazz w kontrolowany chaos, a "dziwność" w bezdenną otchłań, czarną dziurę.
[i]Formentera Lady[/i] - delikatne, na pozór chaotyczne dźwięki zaczynają układać się w piękną melodię, ta płynie dalej, zamieniając się w niezwykłej urody pieśń, prawdziwa sielanka... niepostrzeżenie, gdzieś "zza kadru" coś zaczyna się jednak wyłaniać z tła. dziwne, niepokojące dźwięki, quasi operowy śpiew w oddali, wszystko zaczyna się rozjeżdżać... z czasem sielanka zamienia się w egzystencjalny horror... słuchanie tego kawałka jest jak oglądanie [i]Pikniku pod wiszącą skała[/i] - ta sama senna atmosfera i ta sama kosmiczna pustka, która wyłazi z bajkowego świata... chaos przechodzi w jeszcze większy chaos... a płyta płynnie wchodzi w Sailor's Tale. Jazzowy podkład, cudowny temat główny oparty o jakąś szantę... zgodnie z zasadą wagnerowskiej "niekończącej się melodii" rozwija się, wije i dąży do polifonicznej kulminacji... wpływamy na sztormowe wody... chwila piekielnych mprowizacji... i znów wiatr przestaje wiać... delikatne dźwięki melotronu w tle i Fripp rozpoczyna szaleńcze solo... narasta rytm, narastają też dysonanse... znowu sztorm... melotron napierdala (nie mam innych słów) jak wszyscy diabli... CHAOS... a zniego znów wyłania się Fripp ze swoją gitarą... chwila ciszy, melotron już nie napierdala, tylko bulgocze... coraz ciszej, coraz dalej... wchodzą pierwsze dźwięki The Letters - to jeden z tych naprawdę najsmutniejszych numerów, jakie istnieją. i tyle. i nie ma sensu pisać, że genialna partia dęciaków, że genialne solo, że absolut. nie ma sensu... [i]Ladies Of The Road [/i]- niby piosenka o ruchaniu... niby zajeżdża THE BEATLES... NIBY. co chwila pojawia się kompletnie zeschizowana gitara Frippa, saksofon szaleje, a solo brzmi jak ...kopulacja. do tego hipnotyczny, bardzo erotyczny rytm... a po ruchaniu czas na odpoczynek... i tu pojawia się [i]Song Of The Gulls[/i] - ponad 4 minuty czystego piękna. żadnego chaosu i żadnego hałasu, tylko ...czysta muzyka kameralna. i na koniec już tylko deser - przeraźliwie piękna, jazzująca ballada - [i]Islands[/i]. wszystko płynie, narasta, przechodzi w podniosłe [i]grande finale[/i]. CISZA. na koniec już tylko dźwięki strojącej się orkiestry. ABSOLUT.
[img]http://www.whd.co.jp/album_img/115026690354684.jpg[/img]
[color=red][size=150][b]KING CRIMSON - [i]Islands [/i][1971][/b][/size][/color]
Ponad 10 lat zeszło, zanim doszedłem do wiekopomnego wniosku, że to najlepszy album KING CRIMSON i najlepszy krążek wydany w latach 70. Karmazynowy Król łatwej muzyki nie grał (prawie) nigdy, niemniej jednak, są płyty, które do ogółu słuchaczy po prostu nie mają szansy trafić. Wystarczy sobie popatrzeć na średnie oceny krążków KING CRIMSON na plebejskiej progarchives - najniżej ocenione są dwie najbardziej ambitne (i moim zdaniem najlepsze) płyty... ale po kolei... KING CRIMSON poznałem gdzieś w drugiej połowie lat 80. Ich debiut pewnego dnia po prostu przyniósł mi stary, maniakalny miłośnik jazzu. Wręczył starą kasetę i stwierdził, ze jak już słucham szarpidrutów, to powinienem posłuchać tych, którzy potrafią za te struny szarpać... oczywiście spodobało mi się - nie ma co ukrywać - zniszyczł mnie [i]21st Century schizoid man[/i], rozwalcował [i]Epitaph[/i], a do reszty sponiewierał [i]The court of the crimson king [/i]- reszty numerów "uczyłem" się latami... przyszły kolejne płyty - większość pokochałem od razu... w zasadzie wszystkie z lat 70... wszystkie prócz [i]Islands[/i].... zbyt spokojna, zbyt jazzowa, stonowana, dziwna... z czasem zacząłem ją doceniać, ale prawdziwa eksplozja przyszła dopiero pod koniec lat 90... kiedy to ostro odjechałem w jazz. Kiedy już wróciłem do [i]Islands [/i]po zaprawie w bojach z DAVISEM, COLTRANEM, COLEMANEM, AYLEREM czy SUN RA, muzyka mnie po prostu poraziła, zupełnie, jakby nagle wszystko nabrało dodatkowego wymiaru. Spokój zamienił się w przestrzeń, jazz w kontrolowany chaos, a "dziwność" w bezdenną otchłań, czarną dziurę.
[i]Formentera Lady[/i] - delikatne, na pozór chaotyczne dźwięki zaczynają układać się w piękną melodię, ta płynie dalej, zamieniając się w niezwykłej urody pieśń, prawdziwa sielanka... niepostrzeżenie, gdzieś "zza kadru" coś zaczyna się jednak wyłaniać z tła. dziwne, niepokojące dźwięki, quasi operowy śpiew w oddali, wszystko zaczyna się rozjeżdżać... z czasem sielanka zamienia się w egzystencjalny horror... słuchanie tego kawałka jest jak oglądanie [i]Pikniku pod wiszącą skała[/i] - ta sama senna atmosfera i ta sama kosmiczna pustka, która wyłazi z bajkowego świata... chaos przechodzi w jeszcze większy chaos... a płyta płynnie wchodzi w Sailor's Tale. Jazzowy podkład, cudowny temat główny oparty o jakąś szantę... zgodnie z zasadą wagnerowskiej "niekończącej się melodii" rozwija się, wije i dąży do polifonicznej kulminacji... wpływamy na sztormowe wody... chwila piekielnych mprowizacji... i znów wiatr przestaje wiać... delikatne dźwięki melotronu w tle i Fripp rozpoczyna szaleńcze solo... narasta rytm, narastają też dysonanse... znowu sztorm... melotron napierdala (nie mam innych słów) jak wszyscy diabli... CHAOS... a zniego znów wyłania się Fripp ze swoją gitarą... chwila ciszy, melotron już nie napierdala, tylko bulgocze... coraz ciszej, coraz dalej... wchodzą pierwsze dźwięki The Letters - to jeden z tych naprawdę najsmutniejszych numerów, jakie istnieją. i tyle. i nie ma sensu pisać, że genialna partia dęciaków, że genialne solo, że absolut. nie ma sensu... [i]Ladies Of The Road [/i]- niby piosenka o ruchaniu... niby zajeżdża THE BEATLES... NIBY. co chwila pojawia się kompletnie zeschizowana gitara Frippa, saksofon szaleje, a solo brzmi jak ...kopulacja. do tego hipnotyczny, bardzo erotyczny rytm... a po ruchaniu czas na odpoczynek... i tu pojawia się [i]Song Of The Gulls[/i] - ponad 4 minuty czystego piękna. żadnego chaosu i żadnego hałasu, tylko ...czysta muzyka kameralna. i na koniec już tylko deser - przeraźliwie piękna, jazzująca ballada - [i]Islands[/i]. wszystko płynie, narasta, przechodzi w podniosłe [i]grande finale[/i]. CISZA. na koniec już tylko dźwięki strojącej się orkiestry. ABSOLUT.
- Brzachwo Wój
- w mackach Zła
- Posty: 869
- Rejestracja: 30-08-2004, 12:21
ja pierdolę, trotzky, tym genialnym tematem spowodowałeś mój "powrót" na masterfula, ponieważ jednak ostatnio nie sram czasem, więc tylko wyrażę swój szacun, a jeśli ktoś mnie nie ubiegnie to z nieukrywaną przyjemnością posadzę tu któregos pieknego dnia Neu! z genialnym debiutem "Neu!"
Ludwiku Dorn i Sabo, nie idźcie tą drogą !!!
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
[quote][i]Wysłane przez Brzachwo Wój[/i]
ja pierdolę, trotzky, tym genialnym tematem spowodowałeś mój "powrót" na masterfula, ponieważ jednak ostatnio nie sram czasem, więc tylko wyrażę swój szacun, a jeśli ktoś mnie nie ubiegnie to z nieukrywaną przyjemnością posadzę tu któregos pieknego dnia Neu! z genialnym debiutem "Neu!" [/quote]
no własnie miałem się pytać, gdzie się podziewasz
Neu! planowałem... no ale mogę ci zostawić tą przyjemność... w końcu Niemców ci u nas dostatek i np. zacznę od Can
ja pierdolę, trotzky, tym genialnym tematem spowodowałeś mój "powrót" na masterfula, ponieważ jednak ostatnio nie sram czasem, więc tylko wyrażę swój szacun, a jeśli ktoś mnie nie ubiegnie to z nieukrywaną przyjemnością posadzę tu któregos pieknego dnia Neu! z genialnym debiutem "Neu!" [/quote]
no własnie miałem się pytać, gdzie się podziewasz

Neu! planowałem... no ale mogę ci zostawić tą przyjemność... w końcu Niemców ci u nas dostatek i np. zacznę od Can

- Brzachwo Wój
- w mackach Zła
- Posty: 869
- Rejestracja: 30-08-2004, 12:21
- antigod
- w mackach Zła
- Posty: 997
- Rejestracja: 12-07-2005, 18:09
- Lokalizacja: Szczecin
- Kontakt:
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city
- twoja_stara_trotzky
- mistrz forumowej ceremonii
- Posty: 9857
- Rejestracja: 14-03-2006, 20:37
- Lokalizacja: 3city