

ten miły misiek na zdjęciu po lewej to nie kto inny jak sam mories de jong (po prawej jego nocne alter ego, czubek w worku śniadaniowym), pewien przesympatyczny holender przekuwający swoje lukrowe fantazje na pełne przyjaznej aury dźwięki. Jako że dobrzy ludzie z natury są bardziej płodni niż cała reszta (wystarczy spojrzeć na chrześcijan) to i pan mories realizował i wciąż realizuje się w pokaźnej ilości projektów, z których najbardziej znanym jest chyba gnaw their tongues.

twór ten jest opisywany różnie: od eksperymentalnego black metalu, przez wszelakie łatki z terror, horror, perversion na przedzie, aż po noise. wszystkie te określenia zebrane do kupy powinny dawać jakiś tam obraz muzyki ukazującej się na krążkach z logo gnaw their tongues, na wielu krążkach z tym logo, trzeba dodać (płodny misiek, pamiętacie?). no cóż, zacząć należy od tego, że normalni ludzie nie słuchają takiej muzyki, tak samo jak normalni ludzie nie oglądają filmów o treści scat, jap porngore extreme, nie miewają fantazji o okaleczaniu partnerów seksualnych szerokim asortymentem ostrych przedmiotów, nie życzą śmierci całym grupom etnicznym, a także nie rozumieją poczucia humoru innego, niż swoje własne. normalni ludzie w muzyce gnaw their tongues nie mają czego szukać, ich mózg pod jej wpływem bardzo szybko zamieni się w kisiel, za to wszelakiej maści frustraci, fanatycy, zboczeńcy, szaleńcy i miłośnicy dobrego dalekowschodniego kina być może wchłoną dźwięki serwowane przez de jonga. warto obadać zwłaszcza jeśli mienicie się fanami ogólnie pojętej grozy - soniczny terror to naprawdę dobre określenie tej muzyki. gtt nawet nie tyle straszy, co przeraża - to taki dark ambient na speedzie, na kilogramach speedu. jest brud, jest piwnica, są tortury, są ekskrementy walające się po podłodze, są pokryte wszelakimi wybroczynami nieprzytomne z bólu ofiary. jest dobrze.

kolejny zespół holendra porusza się w bardziej tradycyjnym metalowym spektrum. nie, wróć. jak to jest tradycyjne metalowe spektrum to mnie nie podniecają zdekapitowane kobiety. zatem od nowa: de magia veterum porusza się w zupełnie nieeksploatowanym metalowym spektrum. na podwalinach black metalu m. buduje monument, który za pierwszym razem ciężko objąć uchem: zero sztampy, ogromne zróżnicowanie materiału, gęsto, duszno, nie wiadomo za co złapać się najpierw. napisałem w temacie "czego teraz słuchacie", że ta muzyka to trochę taki brzydszy i wredniejszy brat bliźniak dso i to chyba najlepszy drogowskaz. niczego nie spodziewający się, niedzielny słuchacz boleśnie odbije się od tej ściany chaosu.

w przypadku aderlating za podwalinę również służy black metal, ale całość sięga znacznie głębiej i metalowego grania w tradycyjnym sensie raczej tu się nie uświadczy za wiele. to wędrówka w rejony dark ambient / noise. tutaj też jest gęsto, nieprzyjemnie, nieprzyjaźnie, zimno i w ogóle przejebanie. obsesyjni mordercy z urwanym deklem pewnie słyszą taką muzykę w głowie non stop.

z tym wynalazkiem zapoznałem się dopiero dzisiaj i to właściwie on sprowokował mnie do założenia tego tematu. w seirom dźwięki nam serwowane są nieco lżejszej natury niż w pozostałych projektach holendra, choć nad całością wciąż unosi się ta dobrze znana złowroga aura. w przypadku seiromistkrieg mamy do czynienia z miksturą eksperymentalnego drone ambientu, z wprawnie poutykanymi tu i ówdzie black metalowymi skamielinami walającymi się pod dosyć monotonną (nie mylić z nudną) strukturą całości, udało się moim zdaniem znakomicie: nic tu nie jest nahalne, proporcje zdają się być wyważone idealnie, dużo w tym odkrywania, dużo dźwięków pod dźwiękami (choćby te blackowe pasaże, które są wręcz poukrywane). album może nie tyle przyjemny, co intrygujący, choć jak na standardy maurice'a to prawdziwe easy-listening.
wszystkie te projekty mają wspólny element, tę grozę unoszącą się nad muzyką, ten brud, zboczenie i deprawacją wylewającą się z głośników. warto wspomnieć, że sam twórca jak najbardziej zdrowo do tego wszystkiego podchodzi, to jest gdy uda mu się stworzyć muzykę, która do żadnego z tych szyldów nie pasuje po prostu wydaje ją pod inną nazwą. w ten sposób, jeśli spodoba wam się tylko gitarowe szaleństwo de magia veterum, lub tylko oniryczność seirom nie musicie sprawdzać każdej nowej pozycji sygnowanej nazwiskiem de jonga, a takich bywa co najmniej kilka w roku, a jedynie uczepić się jednej, jedynej nazwy.
to tak z grubsza. zaznaczam, że nie słuchałem wszystkiego, co wypluł z siebie holender, choć zaległości sukcesywnie nadrabiam. kilka projektów pominąłem świadomie, o kilku pewnie nawet nie wiem, ale jedno jest pewne: bohater tematu sporo muzyki do odkrywania stworzył. można lubić, można nie lubić, obojętnym jednak raczej te dźwięki słuchacza nie pozostawiają. zastanawiam się tylko po kiego chuja ja się tu produkuję, jak zaraz przyleci trocki i skwituje to wszystko suchym: chujnia. :)