SANCTUS INFERNUM
: 17-10-2011, 11:57
Kolejna zagrzebana w stercie nic nie mówiących nikomu, nic nie znaczących i nie wartych zapamiętania nazw kapela. Tym razem amerykańska, powstała pięć lat temu z dwiema płytami w dorobku, wydanymi dla takich potentatów fonograficznych jak rosyjska BadMoodMan (będąca pododdziałem jeszcze bardziej znaczącej Solitude Productions) i amerykańska Breaker Records. Na pokładzie same Galle Anonimy, z wyjątkiem Marka Andersona, który przez trzy lata udzielał się w MANILLA ROAD, nagrywając z nimi dwie płyty. W SANCTUS INFERNUM tworzą coś co Metal Archives określa mianem mikstury Death, Black i Doom Metalu. Tego ostatniego gatunku jest tu chyba najwięcej, wyznacza on ogólne ramy, co powoduje, że mamy do czynienia raczej z Doom Metalem wzbogaconym deathmetalowym ciężarem i sekcją oraz kilkoma smaczkami charakterystycznymi dla Black Metalu, jak na przykład przesterowany, burczący wokal.
Z dwóch wydanych płyt słyszałem tylko pierwszą, tytułową, dostępną dzięki Pagan w astronomicznej cenie 28 zł (widzę też, że aktualnie na Allegro za całe 17,50 zł w Lower Silesian Stronghold). Otrzymujemy w zamian trzy kwadranse wysokiej klasy grania; ciężkiego, napakowanego energią i testosteronem, dość przebojowego, ale o raczej wisielczym zabarwieniu, opartego na mocnej wyrazistej sekcji i nośnych riffach. Kapela rżnie fest bez chwili wytchnienia, w żadnym z ośmiu utworów nie ma nawet cienia lipy, ale szczególnie na plus wyróżniają się te najbardziej rozbudowane jak "The journey back" czy "Let it be so". Pierwszy przygniata monumentalnie, dostojnie, kategorycznie i ostatecznie daje do zrozumienia: "wracacie, skąd przyszliście" ("to dust..."), ten drugi, niezwykle sugestywny i poruszający świetnie spełnia swoją rolę jako zamykacz. Jedna z najlepszych kompozycji jakie miałem okazję poznać. Wielka klasa. Na zasadzie kontrastu wyróżnia się też wyrywający na moment z transu/letargu/odrętwienia energiczny i najkrótszy na płycie "Suffer" roztropnie umieszczony w środku stawki.
Do spróbowania szef kuchni poleca:
http://www.myspace.com/sanctusinfernum
Dobre przykłady najpełniej odzwierciedlające charakter albumu. Dwa pierwsze kawałki wprowadzające w muzyczny świat SANCTUS INFERNUM ("Flesh without sin" i "God unto myself") oraz wspomniany wcześniej "Suffer".
Place me
Into the book of death
I pledge allegiance only unto thee
I fear not noose nor fire
Open the door for me...
Let it be so!
Z dwóch wydanych płyt słyszałem tylko pierwszą, tytułową, dostępną dzięki Pagan w astronomicznej cenie 28 zł (widzę też, że aktualnie na Allegro za całe 17,50 zł w Lower Silesian Stronghold). Otrzymujemy w zamian trzy kwadranse wysokiej klasy grania; ciężkiego, napakowanego energią i testosteronem, dość przebojowego, ale o raczej wisielczym zabarwieniu, opartego na mocnej wyrazistej sekcji i nośnych riffach. Kapela rżnie fest bez chwili wytchnienia, w żadnym z ośmiu utworów nie ma nawet cienia lipy, ale szczególnie na plus wyróżniają się te najbardziej rozbudowane jak "The journey back" czy "Let it be so". Pierwszy przygniata monumentalnie, dostojnie, kategorycznie i ostatecznie daje do zrozumienia: "wracacie, skąd przyszliście" ("to dust..."), ten drugi, niezwykle sugestywny i poruszający świetnie spełnia swoją rolę jako zamykacz. Jedna z najlepszych kompozycji jakie miałem okazję poznać. Wielka klasa. Na zasadzie kontrastu wyróżnia się też wyrywający na moment z transu/letargu/odrętwienia energiczny i najkrótszy na płycie "Suffer" roztropnie umieszczony w środku stawki.
Do spróbowania szef kuchni poleca:
http://www.myspace.com/sanctusinfernum
Dobre przykłady najpełniej odzwierciedlające charakter albumu. Dwa pierwsze kawałki wprowadzające w muzyczny świat SANCTUS INFERNUM ("Flesh without sin" i "God unto myself") oraz wspomniany wcześniej "Suffer".
Place me
Into the book of death
I pledge allegiance only unto thee
I fear not noose nor fire
Open the door for me...
Let it be so!