
Hear Nothing, See Nothing, Say Nothing
Clay 1982
Vulture mnie swoimi ambitnymi zakupami natchnął, a poza tym, chyba nie było jeszcze tematu o tym zasłużonym zespole.
Mamy tu coś, co zwykło się określać mianem "Reign In Blood gatunku hardcore punk". Płyta i zespół, które zdefiniowały pewien gatunek i zarazem stanowią praktycznie niedościgniony wzór dla ogromnej rzeszy swoich naśladowców. Kilkanaście krótkich, zwartych w formie i wyraźnych w treści kawałków, zespolonych w solidną petardę za pomocą gęstej kanonady perkusyjnej. To właśnie jest d-beat: dźwiękowa podpora dla anarchistycznych treści Discharge. To jest soundtrack do walk ulicznych, z tym, że nie do jakiejś marnej bijatyki pod monopolowym, ale do manifestacji z udziałem tysięcy demonstrantów napierających na kordon policji. Protest and survive! Protest and survive! W swoim czasie to były wyżyny ekstremy. Skóry, ćwieki, "piłujące" gitary.
Ile znaczą dla metalu, wie każdy, kto nie jest głuchy i choć trochę interesuje się historią gatunku. Mieli niebagatelny wpływ na Slayer; do inspiracji ich muzyką przyznawała się Metallica, więc chyba wszystko jasne. Zresztą nie wyobrażam sobie maniaka porządnej gitarowej łobuzerki, który powiedziałby coś złego na tę płytę. Można nie akceptować politycznego przesłania, ale nie można pozostać obojętnym na estetyczny wkład Discharge w muzykę rockową.
Ponieważ domyślam się, że niewielu będzie zainteresowanych, ustanawiam ten temat platformą wymiany opinii na temat szeroko rozumianego dis-core trendu (piękne określenie, niestety nie moje, tylko Wiktora Skoka) zapoczątkowanego przez bohaterów niniejszej recenzji. Kto lubi Discharge, Dirupt, Disfear, albo inne Disorder niech tu wpisuje peany pochwalne albo bluzgi krytyczne....