Jeszcze jakiś czas temu była mi to kompletnie obca nazwa. Od jakiegoś czasu te dźwięki zadomowiły mi się w głowie i skubane wyjść nie chcą...
Amebix niesamowitym zespołem był (lub jest, jeśli pogłoski o reaktywacji są prawdziwe...). Wartość i znakomitość ich muzyki jest nie do ocenienia. Ale przecież to nie o nich temat... niemniej od razu przychodzi ta nazwa do głowy, kiedy pierwsze dźwięki "Rise Of The Serpent Men" wypełniają nasze uszy. Ale nie można nazwać chłopaków z Londynu po prostu klonem Amebix, o co to, to nie! Ten sam styl, zapatrzenie w mistrzów, ale zarazem to coś, ta atmosfera... Już podczas pierwszego odsłuchu uderzyła mnie myśl, że Trev'owi i spółce udało się najtrudniejsze - uchwycić prawdziwe emocje. Podobnie jak podczas obcowania z debiutem Amebix, tak i tu szczerość i duch muzyki jest wręcz przeszywający. Czuć smutek, przygnębienie zjebaną rzeczywistością, gorzki smak rozczarowania światem, pulsującą pogardę wobec dwulicowości, nieszczerości i ludzkiej zawiści. Zarazem też płyta kipi energią, potężnym wkurwieniem, chęcią działania, brakiem akceptacji wobec biernej postawy mas. Otwierający "Never Ending winter" wprowadza nas odpowiednio w klimat, tylko po to, żeby wybuchnąć z siłą reakcji łańcuchowej przy "Hellstorm". To jest jak spacer po wyniszczonym mieście - kolarz emocji, chęci wykrzyczenia z głębi siebie sprzeciwu i niezadowolenia zastaną sytuacją.
Utrzymana w stylistyce crust punka z mocarnymi, metalowymi riffami. Dobrze słyszalny bass podkreśla apokaliptyczny wydźwięk całości, perkusja chodzi po prostu pięknie, idealnie wkomponowując się w nastrój danego fragmentu, riffy są mocarne, zadziorne, ale nie pozbawione głębszej melodyki i lekko melancholicznego wydźwięku. A wokal Trev'a... mistrzostwo! Potężny, pełen zaangażowania i uczuć, powoduje, że ciary chodzą po całym ciele.
Nie sądziłem, że ta płyta zrobi na mnie aż TAKIE wrażenie. Spokojnie wyladowała w moim TOP 5 szeroko rozumianego punku, obok debiutu Amebix, debiutu Discharge, dwójki Cryptic Slaughter i jedynki Doom. A nabyłem ją za naprawdę śmieszne pieniądze... reedycja jest wykonana przyzwoicie, co prawda digipack, ale bardzo solidny, książeczka, zdjęcia, teksty, słowo odautorskie, miło, miło. Szkoda tylko, że okładka zmieniona.
Last but not least - chciałem podziękować Bonny'emu, bez którego nie odkryłbym tej genialnej kapeli.
Piękna muzyka...
Pisać pieśni pochwalne, dzielić się wspomnieniami i pokazać, że duch Axegrinder wciąż żywy !
