ZŁO w myśli, mowie i czynie....

Tematy niekoniecznie związane z metalem i muzyką...

Moderatorzy: Heretyk, Nasum, Sybir, Gore_Obsessed, ultravox

Awatar użytkownika
Mariusz Wędliniarz
rasowy masterfulowicz
Posty: 2545
Rejestracja: 21-09-2011, 13:13

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

08-08-2023, 17:59

WaszJudasz pisze:
08-08-2023, 16:01
Pacjent pisze:
08-08-2023, 15:39

Z powodów religijnych
Czyli ideologicznych. Katolicyzm to taka skurwiała ideologia, która programowo przewiduje i promuje krzywdzenie dzieci.
Jak ktoś mówi ksiądz czy kościół, to zaraz jest o krzywdzeniu dzieci. A na przykład kurwa mechanik samochodowy w swoim warsztacie nie może być pedofilem? Albo sprzedawca biedronki?
Kościół jest potrzebny i trzyma ludzi w moralnych ryzach. Już kiedyś bolszewia zrobiła państwo bez kościoła i religi to się krew ulicami lała strumieniami.
Widzę po swojej wsi ile kościół i ksiądz Marcin dobrego robią. Jest naszym prawdziwym liderem. Prowadzi nas.
Raz się zje, raz się nie zje.
Ascetic
Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
Posty: 16345
Rejestracja: 10-01-2015, 15:54

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

08-08-2023, 18:00

Gdzie prowadzi?
29.04.2024
Awatar użytkownika
WaszJudasz
rasowy masterfulowicz
Posty: 3230
Rejestracja: 16-11-2010, 13:18

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

08-08-2023, 18:02

Mariusz Wędliniarz pisze:
08-08-2023, 17:59


Jak ktoś mówi ksiądz czy kościół, to zaraz jest o krzywdzeniu dzieci. A na przykład kurwa mechanik samochodowy w swoim warsztacie nie może być pedofilem?
W tym momencie akurat nie o pedofilii mowa.
Mózg powiększa się w czaszce, kiedy wody w rzece wzbierają. Wtenczas błony czerepu się wznoszą, przybliżając do czaszki.
Awatar użytkownika
Mariusz Wędliniarz
rasowy masterfulowicz
Posty: 2545
Rejestracja: 21-09-2011, 13:13

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

08-08-2023, 18:02

Ascetic pisze:
08-08-2023, 18:00
Gdzie prowadzi?
Przez życie. To całe zagmatwane życie.
Raz się zje, raz się nie zje.
Ascetic
Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
Posty: 16345
Rejestracja: 10-01-2015, 15:54

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

08-08-2023, 18:05

Mariusz Wędliniarz pisze:
08-08-2023, 18:02
Ascetic pisze:
08-08-2023, 18:00
Gdzie prowadzi?
Przez życie. To całe zagmatwane życie.
Czaje. Czyli znów jakiś lewacki model, narzucony. Ktoś musi pomóc, ktoś musi pokierować te słabe jednostki. Inaczej się pogubią i nie znajdą. Nieźle sobie to ktoś wykombinował. Trochę szkoda tych, którym to wmówiono, choć z drugiej strony …
29.04.2024
Awatar użytkownika
Mariusz Wędliniarz
rasowy masterfulowicz
Posty: 2545
Rejestracja: 21-09-2011, 13:13

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

08-08-2023, 19:38

Ascetic pisze:
08-08-2023, 18:05
Mariusz Wędliniarz pisze:
08-08-2023, 18:02
Ascetic pisze:
08-08-2023, 18:00
Gdzie prowadzi?
Przez życie. To całe zagmatwane życie.
Czaje. Czyli znów jakiś lewacki model, narzucony. Ktoś musi pomóc, ktoś musi pokierować te słabe jednostki. Inaczej się pogubią i nie znajdą. Nieźle sobie to ktoś wykombinował. Trochę szkoda tych, którym to wmówiono, choć z drugiej strony …
Chodzi o to, że jest naszym duchowym przewodnikiem, wzorem. Jak taki Józiek pił alkohol, że mało nie umarł, to go ludzie w końcu na siłę zaprowadzili do księdza Marcina. Po trzech dnia wyszedł odmieniony. Był jak do rany przyłóż. Tak samo sąsiadkę jedną co zmagała się z depresją i nie chciała wychodzić z domu. Ksiądz Marcin do niej poszedł i siedział u niej z 5 dni. Inna kobieta później po tym była. Sam mam swoje wewnętrzne problemy i zastanawiam się czy do niego nie pójść na pare dni.
Raz się zje, raz się nie zje.
Awatar użytkownika
trup
Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
Posty: 14793
Rejestracja: 26-11-2009, 14:38

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

10-09-2023, 19:54

https://wiadomosci.wp.pl/s/lublin112-pl ... 774820992a
Znęcał się nad żoną i dziećmi. Bił, zabraniał jeść i korzystać z toalety.

Do 5 lat pozbawienia wolności grozi 39-latkowi, który przez szereg lat znęcał się nad rodziną. Mężczyzna trafił już do aresztu. Sprawą zajęła się prokuratura.

Interwencja policjantów na jednej z posesji w gminie Dubienka w powiecie chełmskim zakończyła się zatrzymaniem 39-letniego mężczyzny. Funkcjonariusze zostali powiadomieni o awanturze domowej. Mężczyzna zaatakował bowiem najbliższych, trzymając w ręku nóż groził żonie pozbawieniem życia. Jakby tego było mało, oblał również wrzątkiem kota.

Po tej sytuacji domownicy w końcu zdecydowali się wyjawić, że tego typu sytuacje trwają już od wielu lat. Mężczyzna znęcał się nad żoną i czwórką dzieci zarówno fizycznie, jak też psychicznie. Podczas awantur bił ich, wyzywał, a nawet utrudniał spożywanie posiłków i korzystanie z łazienki.

39-latek trafił do policyjnej celi, a funkcjonariusze przystąpili do sporządzania materiału dowodowego. Na jego podstawie mężczyźnie przedstawiono zarzuty znęcania się nad rodziną oraz znęcania się nad zwierzęciem ze szczególnym okrucieństwem. Wdrożona też została procedura "Niebieska Karta", której celem jest przeciwdziałanie przemocy w rodzinie.

Sąd Rejonowy w Chełmie podjął też decyzję o zastosowaniu wobec 39-latka środka zapobiegawczego w postaci tymczasowego aresztowania. Mężczyźnie grozi kara do 5 lat pozbawienia wolności.
hO Aster Tor Pente - "Give Light and The People Will Follow."
„Kto poznał świat, znalazł trupa, a kto znalazł trupa, świat nie jest go wart” (logion 57)
Awatar użytkownika
WaszJudasz
rasowy masterfulowicz
Posty: 3230
Rejestracja: 16-11-2010, 13:18

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

15-09-2023, 11:01

Czyli maksymalny wymiar kary, jaki mu grozi, jest prawdopodobnie krótszy niż czas, w jakim znęcał się nad rodziną?
Mózg powiększa się w czaszce, kiedy wody w rzece wzbierają. Wtenczas błony czerepu się wznoszą, przybliżając do czaszki.
Awatar użytkownika
frankmullen
w mackach Zła
Posty: 853
Rejestracja: 29-01-2017, 17:33

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

15-09-2023, 11:40

To tylko dlatego, że Zbyszkowi nie udało się dokończyć "reformy" sądownictwa....
Awatar użytkownika
bartwa
mistrz forumowej ceremonii
Posty: 8177
Rejestracja: 16-11-2016, 13:21
Lokalizacja: pruska dziura

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

17-09-2023, 09:05

Każdego, kto poznaje historię KL Stutthof, uderzyć mogą polskie imiona i nazwiska po stronie sprawców, w tym kapo Wacława Kozłowskiego… Wydawać się mogło, że były to najgorsze szumowiny, kryminaliści. Ale biografie polskich kapo ze Stutthofu mogą szokować. W swojej nowej książce pt. „Lagrowi ludzie” napisał pan, że obóz był „realną weryfikacją siły woli i charakteru”…

Jednym z zatrzymanych, a potem oskarżonych w pierwszym procesie stutthofskim, był Marian Ziełkowski. Kapo, słynący z brutalności wobec więźniów, który zmarł w więzieniu na tyfus przed rozpoczęciem procesu. Był to człowiek, którego karta przed 1939 r. mogła być podziwiana - odznaczony Medalem Niepodległości przez prezydenta RP, uczestnik strajku szkolnego, powstaniec wielkopolski, obrońca Lwowa w 1919 r., uczestnik wojny polsko-bolszewickiej… Patriota z piękną biografią, doświadczeniem, były zawodowy żołnierz, a później ceniony urzędnik - człowiek instytucja polskiego państwa. I okazało się, że on w Stutthofie, po kilku zaledwie tygodniach, został jednym z głównych pomagierów Niemców, jednym z największych katów dla setek ludzi, mianowano go za to starszym obozu. I trudno tu powiedzieć, czy dostosował się do warunków dyscypliny, którą znał z pruskiej szkoły i niemieckiego wojska, w których biciem wymuszano posłuszeństwo? Wacław Kozłowski, słynny potem „Kozioł”, rzeźnik z zawodu, był też doświadczony wojskowo, walczył w obronie Gdyni. W Stutthofie mordował bez opamiętania, jeżdżąc po wszystkich podobozach Stutthofu z przenośną szubienicą, a następnie każąc sobie grać rzewne pieśni na akordeonie. Inny znany kapo, Franciszek Szopiński, był przedwojennym listonoszem z problemami psychicznymi, który 1 września 1939 r. został wypisany ze szpitala w Kocborowie i został zatrzymany przez Niemców w mundurze, w drodze do domu. Generalnie wszyscy polscy kapo i blokowi skazani w pierwszym procesie (oprócz Kozłowskiego i Szopińskiego byli to Jan Breit, Kazimierz Kowalski, Józef Reiter, Tadeusz Kopczyński) przed wojną mieli przysłowiową „czystą kartę”. Zmienili się w niewoli, w obozie w Stutthofie. W „Lagrowych ludziach” przyglądam się biografiom 16 osób, które w 1946 r. trafiły na salę sądową pierwszego procesu stutthofskiego, a część z nich potem na szafot - sześciu kobiet i dziesięciu mężczyzn. Ich stawaniu się sprawcami, potem okolicznościom ich aresztowania i zachowaniom w trakcie procesu, aż do egzekucji. To cała paleta ludzi - różnych charakterów, wieku, fachu, wykształcenia. I na ich przykładzie widzimy, jak wojna zmienia ludzi, jak zmienia wszystko, co nas otacza. Po 1 września 1939 r. dla nikogo nic już nie było takie samo. Przed tą datą ludzie planowali przyszłe dni, swoje kariery, chodzili do szkoły, generalnie myśleli, że ich znany świat będzie nadal istniał. Natomiast zetknięcie się z wojną, z obozem sprawiło, że albo stracili życie, albo już nigdy nie byli tacy sami. Niezależnie, czy zostali zamienieni w więźniów i obozowy numer, czy nosili mundury, byli sprawcami i generalnie mieli władzę nad innymi. Dlatego podtytuł mojej książki brzmi „Opowieść o przemianie”. To autentyczna odsłona konsekwencji wyborów, które podejmujemy.

Skazano też Niemki, nadzorczynie oraz jednego SS-mana niskiej rangi, Johna Paulsa, który zdezerterował ze służby na początku 1945 r.

Z zeznań Niemek - nadzorczyń w Stutthofie wiemy, że do tej roli zostały wezwane z urzędu pracy. Jedna z nich była np. konduktorką tramwajową w Gdańsku, inna pracowała w kawiarni. Gdy przyszło pismo proponujące nową pracę, stawiły się w obozie w Stutthofie. Miały wówczas średnio niewiele ponad 20 lat. Najpierw przeszły szkolenie teoretyczne, w trakcie którego kierownik obozu Meyer wygłaszał do nich pogadanki związane z tym, że będą pilnować ludzi niższej rasy, niższej kategorii, których należy przywoływać do porządku i traktować jak przedmioty. Potem dostawały swoją grupę, i jeśli nad tą grupą po kilku dniach panowały, dostawały nominację - stawały się pełnoprawnymi członkiniami struktury pomocniczej SS. Dostawały mundur, pałkę i władzę nad setkami kobiet z danego komanda. Łącznie było około 150 kobiet-nadzorczyń w Stutthofie. To były proste, zwykłe dziewczyny, dwie z nich pochodziły z Nowego Stawu, inne z Gdańska, jeszcze inna z Lęborka. Niektóre były zamężne, niektóre były pannami… Z jednej strony KL Stutthof był dla nich na pewno szansą społecznego, finansowego i zawodowego awansu. Zamieszkiwały w pomieszczeniach na poddaszu komendantury, pracowały po kilkanaście godzin dziennie, miały po pracy wolne, dostawały nagrody. Przysługiwały im specjalne świadczenia socjalne. Służby w Stutthofie, już po szkoleniu i kilku tygodniach służby, odmówiła tylko jedna - Erna Beilhardt. To jest chyba jedyny znany przypadek tego rodzaju. Co ciekawe, była ona gorliwą nazistką, aktywną członkinią NSDAP, a także siostrą Czerwonego Krzyża, jednak świadomie powiedziała „nie”. Była także o generację starsza od grona młodszych koleżanek…

Większość z tych sądzonych kapo i nadzorczyń została rozpoznana na ulicach przez byłych więźniów Stutthofu. To pokazuje, jak powszechnym doświadczeniem był Stutthof, jak wielu ludzi było tu więzionych…

To prawda, wtopienie się w tłum okazało się niemożliwe. W marcu, kwietniu 1945 r. (po Marszu Śmierci i upadku Gdańska) dla większości załogi i więźniów, w tym także tych funkcyjnych, skończyła się wojna i pobyt - działalność w Stutthofie. Ludzie ci dość szybko zaczęli trafiać do aresztów - najpierw zatrzymań dokonywała Armia Czerwona, potem funkcjonariusze UB, które szybko zaczyna formować się w Gdańsku. Większość została albo rozpoznana na ulicy i od razu zatrzymana, albo dochodziło do aresztowań na podstawie donosów. Jedna z Niemek - nadzorczyń, była aresztowana już na początku kwietnia 1945 roku, po tym, jak rozpoznano ją, kiedy leżała chora, w gorączce, w szpitalu w Gdańsku, już po zdobyciu miasta. Wacław Kozłowski znalazł się w Wejherowie, gdzie akurat rządy nad miastem „przejęli” byli więźniowie, którzy dotarli tu po Marszu Śmierci. Od razu został rozpoznany i niemal zlinczowany. Od śmierci wówczas ocalił go 19-letni milicjant, który przyjechał na Pomorze z Radomia, który nieświadomy, kogo złapał, doprowadził go do aresztu. Co ciekawe, stał później w kordonie zabezpieczającym egzekucję skazanych w pierwszym procesie, bezpośrednio przy szafocie Kozłowskiego.

Znamienne jest to, że polscy więźniowie funkcyjni, kapo, próbowali wrócić do normalnego życia po tym, kiedy zakończyła się wojna lub ich rola w Stutthofie. Starali się wrócić do pracy, do swoich rodzin… Jakby wypierając swoją rolę w obozie.

Spójrzmy na Franciszka Szopińskiego, który współdziałał w Stutthofie z Ziełkowskim czy Kozłowskim. Miał on żonę i sześcioro dzieci. Po zwolnieniu z obozu, w 1941 roku, wrócił do rodziny, do swojej przedwojennej roli listonosza. Mieszkali w Gdyni. Szopiński w 1945 roku został dość szybko rozpoznany i zatrzymany. To była tragedia tej rodziny - wszyscy mieli ojca za niewinnego, znali go jako dobrego człowieka. Dzieci pamiętały, że się nimi opiekował, bawił się z nimi, brał je na kolana i jak opowiadał, że w czasie wojny cierpiał zamknięty w obozie… Szokująca jest konfrontacja pamięci jego żony, jego dzieci z pamięcią więźniów obozu, z dowodami przedstawionymi w sądzie. Żona Szopińskiego walczyła do końca o jego uniewinnienie, pisząc listy do „wszystkich świętych”, od chwili aresztowania aż po moment, kiedy pisała prośby o łaskę do Bieruta. Ta rodzina żyła w głębokiej nieświadomości czynów ojca i męża. Po roku 1956 próbowali nawet wnieść rewizję nadzwyczajną od wyroku, chcieli jego uniewinnienia, trwali w przekonaniu, że został skazany niesłusznie. Wacław Kozłowski po zakończonej ewakuacji obozu wracał pieszo do Gdańska z północnych Niemiec, jakby nieświadomy grożącej mu odpowiedzialności. Nie wiadomo, dlaczego powziął taką decyzję. Nie miał dzieci, a w czasie wojny stracił też żonę. Swój ostatni list przed egzekucją napisał do matki, przekazał jej wszystkie swoje rzeczy. I żadna z oskarżonych osób nie miała poczucia winy. Nikt. Erna Beilhardt, nazistka, która ze Stutthofu odeszła na własną prośbę, w czasie procesu była bardzo zawzięta. Miała pretensje do Polaków za to, że w ogóle ją zamknęli w więzieniu.

W poszczególnych procesach stutthofskich sądzonych było ponad 100 członków obozowej struktury (z załogi liczącej łącznie ok. 2 tys. ludzi) - szefostwa, SS-manów, nadzorczyń, więźniów funkcyjnych. W pierwszym sądzono właściwie płotki… Jednak z „Lagrowych ludzi” wynika, że w ujęciu społecznym to właśnie pierwszy proces stutthofski był tym najważniejszym...

W połowie roku 1945 w Gdańsku powstał Specjalny Sąd Karny, czyli instytucja polskiego państwa, która miała sądzić zbrodniarzy wojennych. I okazało się wtedy, że do dyspozycji sędziów, śledczych było kilkanaście osób zatrzymanych w sprawie KL Stutthof. Jesienią 1945 r. zakończono śledztwo, zamykając je aktem oskarżenia. To wtedy powzięto decyzję, żeby tę zwartą grupę sądzić zbiorowo. Miałby to być polski odpowiednik procesu norymberskiego, bo trzeba pamiętać, że proces w Norymberdze rozpoczynał się w tym samym czasie. W „Dzienniku Bałtyckim” tytuł artykułu na pierwszej stronie brzmiał właśnie: „Stutthof i Norymberga”. Kontekst tego tekstu był taki, że w Norymberdze sądzą sprawców „zza biurka”, a my, w Gdańsku, w imieniu całej Polski, sądzimy sprawców bezpośrednich. Przygotowania zajęły kilka miesięcy. Ostatecznie proces się zaczął w końcu kwietnia 1946 roku. Po śmierci Mariana Ziełkowskiego na ławie oskarżonych zasiadło ostatecznie 15 osób - 6 kobiet i 9 mężczyzn. Proces przykuł właściwie uwagę wszystkich gazet, mediów ówczesnej Polski, łącznie z Polską Kroniką Filmową. Rozprawy były biletowane, ściągnął setki osób. Ludzie wręcz konkurowali ze sobą, żeby na salę sądową wejść i zobaczyć oskarżonych. Ta nasza, lokalna Norymberga stała się medialnym, politycznym narzędziem do tego, żeby pokazać, jak nowa, polska władza sądzi okrutnych zbrodniarzy.

Miejsce, w którym w maju 1946 roku rozpoczął się pierwszy proces stutthofski, nie zmieniło się niemal do dziś. W sali gdańskiego sądu podobnie wygląda boazeria, ławy, drzwi. Widać to na zdjęciach z procesu...

Sala do dziś stanowi tło wielu doniesień sądowych z Gdańska. Wrażenie pobytu w tej pustej sali pozostaje we mnie do dziś. To jak podróż w czasie. W czasie pierwszego procesu stutthofskiego odbyło się w niej kilkanaście rozpraw, każda trwała kilkanaście godzin i wywoływała spore poruszenie na sali. Świadkowie, oskarżeni krzyczeli na siebie, wyzywali się. Niektórzy ze sobą dyskutowali, wskazywali siebie palcami, niektórzy płakali, a inni tylko milczeli. Cały kontekst historyczny tego miejsca jest bardzo wyraźny. Ciekawe jest to, że wtedy, w 1945 i 1946 roku, śledczy bazowali tylko na ustnych przekazach o obozie. Nie dysponowali żadną dokumentacją, prócz protokołów zeznań oskarżonych i świadków. Siłą rzeczy sprawiło to, że całe postępowanie miało wymiar emocjonalny. Proces wręcz od nich kipiał. Protokolant momentami nie nadążał zapisywać. Przed sądem zeznawało niemal 100 świadków - byłych więźniów - Polaków, Żydów, Niemców, kobiet, mężczyzn… Oni też są lagrowymi ludźmi… W książce i na nich chciałem zwrócić uwagę. Niektórzy z nich przyjeżdżali do Gdańska z drugiego końca Polski, czekali w kolejce, by móc zabrać głos przed sądem, wykazać, że poszczególni z oskarżonych dopuścili się okrucieństw. KL Stutthof, wojna - to było jeszcze świeże doświadczenie. I świeże pragnienie rozliczenia zbrodni.

Zachowały się zdjęcia z wizji lokalnej w byłym obozie. To musiał być ciepły dzień. Sędzia idący między barakami narzucił sobie marynarkę na ramiona.

Pamiętajmy, że śledczy, sędziowie byli spoza Pomorza. Nie mieli wiedzy o obozie. I nagle z opowieści setek świadków, przygodnych milicjantów i urzędników, jak też i samych oskarżonych układa się opowieść o takim miejscu… Wydaje się, że sędziowie, ławnicy i prokuratorzy (a także ekipa Polskiej Kroniki Filmowej) musieli naocznie zmierzyć się z relacjami o niemieckim obozie koncentracyjnym, które słyszeli na sali sądowej. Do obozu przywieziono oskarżonych 24 maja 1946 roku. To była jedyna w historii Specjalnego Sądu Karnego w Gdańsku wizja lokalna. I co ciekawe, zaraz po tej wizycie zaczęto też rozbierać baraki Nowego Obozu. Jakby tylko czekano, żeby ten teren ostatecznie zacząć niszczyć i plantować.

Na śmierć skazano nadzorczynie: Evę Paradies, Wandę Klaff, Jenny Barkmann, Elisabeth Becker, Gerdę Steinhoff, SS-mana Johna Paulsa i więźniów funkcyjnych: Wacława Kozłowskiego, Józefa Reitera, Franciszka Szopińskiego, Tadeusza Kopczyńskiego i Jana Breita.

Proces zamknięto ogłoszeniem wyroku 31 maja 1946 roku. Kilka tygodni trwało oczekiwanie na odpowiedź Bieruta na prośby o ułaskawienie skazanych na śmierć. W tym czasie żyli oni nadzieją, że w jakiś sposób uda im się wyjść cało z tej sytuacji. Łaski nie okazano nikomu z 11 skazanych na śmierć. Gdy odmowa dotarła do władz więzienia, w ciągu dwóch dni zorganizowano publiczną egzekucję. Zgodnie z procedurą, skazanym powinno się oznajmić, że zostaną straceni, na kilka godzin przed wyznaczonym terminem egzekucji. Ale bardzo szybko ta wieść do nich trafiła. Skazańcom o tym, że będą wisieć, powiedział jeden z pracowników więzienia. I zaczęły się próby samobójstw. SS-man John Pauls poderżnął sobie gardło. Ratowano go ze wszystkich sił, żeby dożył do egzekucji. Relacje świadków mówią o jego szyi owiniętej bandażem. Dlatego ostatnie dwa dni życia skazani, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, spędzili w osobnych celach, skrępowani kajdanami i powrozami, leżąc na podłodze w całkowitym bezruchu. Pilnowano, żeby nic im się nie stało. Przed egzekucją wyprowadzono ich z cel i wsadzono na ciężarówki, które zawiozły ich na Pohulankę. To ok. 400-500 m od sądu, dziś na tej ówczesnej polanie są apartamenty i biura. Jest sporo zdjęć z egzekucji, kilka zamieszczam w książce, te najmniej drastyczne. Egzekucja trwała około 20 minut. Po stwierdzeniu zgonu, karetką wywieziono ciała - takie zdjęcie również się zachowało. Zgodnie z tym, co ustalił dr hab. Marek Orski, i są na to stosowne zapisy, ciała skazańców udostępniono studentom do badań. Ustalono też tym samym, że skazani nie będą mieli grobów.

Po wojnie, inaczej niż przewidywało przedwojenne polskie prawo, odbyły się w Polsce trzy publiczne egzekucje, pierwsza na Majdanku, na kilku skazanych członkach załogi tego obozu, w grudniu 1944 roku. Druga w Gdańsku - największa, zbiorowa 4 lipca 1946, i trzecia w Poznaniu na byłym gauleiterze Greiserze 21 lipca 1946 roku...

Powszechny odbiór społeczny, polityka i reżyserowany rezonans medialny procesu miały taki skutek, że podjęto decyzję o publicznej egzekucji skazanych. Rolę tu po raz kolejny odegrało Ministerstwo Sprawiedliwości, które najpierw zdecydowało, że ten proces będzie zbiorowy, że będzie miał jak najbardziej otwartą formułę, a na koniec, że stracenia będą się odbywały publicznie. Kiedy podejmowano taką decyzję, w obliczu wielkiego zainteresowania społecznego procesem wydawało się, że pomysł taki ma swoje uzasadnienie. Natomiast samo przeprowadzenie egzekucji skazanych w Gdańsku, w obecności tłumu liczącego dziesiątki tysięcy ludzi, nad którym trudno było zapanować, który wyrwał się spod kontroli, pokazało wyraźnie, że była to decyzja zła. Cała procedura, którą powinien otaczać majestat sprawiedliwości, nabrała wręcz odpustowo-jarmarcznego charakteru. Dwa tygodnie później w Poznaniu sytuacja się powtórzyła przy egzekucji Greisera. To skłoniło władze do refleksji. Nowa władza rządząca Polską stwierdziła wówczas, że egzekucje niemieckich zbrodniarzy będą odbywały się wedle „standardowych” procedur, czyli za więziennymi murami.

Publiczna egzekucja na Pohulance, po niemiecku nazywanej Stolzenbergiem, stała się częścią historii miasta?

Dla Gdańska egzekucja z 4 lipca 1946 roku wyznacza wyraźnie pewną cezurę, na którą uwagę zwrócili socjolodzy, politolodzy. To wyszło po badaniach reakcji mieszkańców - świadków egzekucji na Pohulance, a także dzieci czy wnuków ludzi, którzy tam byli. Z ich opowieści wynika, że było to wydarzenie graniczne - ważne przejście Gdańska okresu wojny i rozliczeń do normalnego życia. Po powieszeniu tych 11 ludzi ze Stutthofu uznano symbolicznie, że wojna się skończyła. Mówiliśmy już o tym - oskarżono i skazano wówczas niejako tych, którzy byli akurat pod ręką. A pamiętajmy, że w kolejnych latach sądzono w tym samym Gdańsku znacznie ważniejsze postaci z załogi obozu. Odbywały się ekstradycje aresztowanych w Niemczech SS-manów, zgodnie z międzynarodowymi procedurami. Jesienią 1947 roku odbyły się jeszcze trzy zbiorowe procesy kilkudziesięciu SS-manów z KL Stutthof, kilkanaście osób skazano na karę śmierci, a wyroki wykonano. Jednak ten rezonans społeczny był już inny, słabszy… Zupełnie inne emocje niż w przypadku pierwszego procesu, tej gdańskiej Norymbergi.

Spośród oskarżonych w pierwszym procesie Kazimierz Kowalski i Erna Beilhardt usłyszeli wyroki więzienia, a Jan Preiss i Aleksy Duzdal zostali uniewinnieni.

Erna Beilhardt, ostatnia z osób, które zasiadły na ławie pierwszego procesu stutthofskiego, zmarła w 1999 roku, w całkowitym zapomnieniu w Niemczech, w poczuciu krzywdy wyrządzonej jej przez Polaków. Jeden z uniewinnionych, Polak, Jan Preiss, wrócił do Bydgoszczy, gdzie przed wojną siedział w polskim poprawczaku za przestępstwa pospolite. W czasie okupacji Niemcy aresztowali go za takie same przestępstwa i dodatkowo za uchylanie się od pracy. Trafił do Stutthofu, został w nim kapo w wieku 23 lat. I on też znęcał się nad ludźmi. Ale niespodziewanie w czasie procesu okazało się, że w jego obronie zeznawało bardzo wielu prominentnych polskich więźniów politycznych ze Stutthofu. Oni bronili jego postawy i postępowania… Okazało się, że ten młody zabijaka-kryminalista lubił bić się na pięści i był w tym dobry. I on raz, w jednym z bokserskich starć w Stutthofie, pobił znienawidzonego przez więźniów Niemca, Selonkę, starszego obozu. I to właściwie wystarczyło do jego uniewinnienia. Po procesie i uwolnieniu w 1946 roku przestał być notowany w kartotekach. Zmarł w 1960 roku w wieku 40 lat. Uniewinniono też Aleksego Duzdala, przedwojennego sprzedawcę książek religijnych. Ten baptysta przed wojną „poniewierał się” z tym swoim interesem po całej Polsce. Był komunikatywny, miał maturę, w wojsku był sanitariuszem. Jego przykład pokazuje, jak łatwo było zrobić z kogoś zbrodniarza. Duzdal, kiedy trafił do Stutthofu w 1942 roku za udział w konspiracji, dostał przydział do szpitala, gdzie stał się sanitariuszem. Zresztą tę pracę w szpitalu wkrótce stracił. Podpadł Niemcom, którzy przyłapali go na próbie nawiązania kontaktu z więźniarką, w której się zakochał. Trafił do ciężkiego komanda. Obóz przeżył. Po wojnie osiadł w okolicach Lęborka, w gospodarstwie, na wsi. Dostał nawet nominację na sołtysa. W pewnym momencie do jego drzwi zapukało kilku dawnych więźniów obozu. Zażądali od niego pieniędzy i kosztowności, które według nich miał zgromadzić jako sanitariusz w Stutthofie. Niczego im nie dał (bo i nie miał), dlatego wrócili po dwóch dniach, razem z UB. Choć relacje o nim były dosyć pozytywne, część świadków zeznawała, że pomagał w niektórych przypadkach ratować życie, to proces i pobyt w więzieniu złamał mu życie. Bronił się przed oskarżeniami o mordowanie więźniów i rzeczywiście został uniewinniony. Natomiast stracił wszystko - kobietę, gospodarstwo, możliwości awansu społecznego. Co ciekawe, po procesie mieszkał przez kilka lat w polskim Sztutowie. Zaczął tu prowadzić sklep, później siedział w stalinowskim więzieniu oskarżony o handel złotem i walutą. Po zwolnieniu był bardzo schorowany. Zmarł w 1960 roku, mając czterdzieści kilka lat.

Na tym kończy się ta opowieść?

Los dopisuje do niej paralele. W zeszłym roku napisała do nas pewna pani, która jest córką jednej ze straconych wówczas nadzorczyń, Evy Paradies. Ona szuka wiadomości o swojej matce, śladów, dokumentów, jakiegokolwiek punktu zaczepienia do historii swojego życia. Nigdy matki nie poznała, nie ma jakichkolwiek śladów osobistych po niej, prócz nazwiska. Urodziła się w czasie wojny, rok przed tym, jak jej matka została nadzorczynią w Stutthofie. Nigdy też nie poznała swojego ojca, ten jest całkowicie nieznany. Zajmowała się nią babka, która w 1945 r. wywiozła ją do Niemiec. Pytała też o to, gdzie jej matka została pochowana… Cóż, ona nie ma grobu, jak wszyscy powieszeni na Pohulance. Co zastanawiające, ta nadzorczyni w żadnym ze swoich zeznań, przesłuchań, nigdy nie przyznała, że ma dziecko… I kolejny wątek - skazana niedawno przed niemieckim sądem sekretarka z KL Stutthof, Irmgard Furhner jest równolatką kobiet, które były sądzone w pierwszym procesie stutthofskim zaraz po wojnie. Pomijając wyrok dla sekretarki, bo w mojej opinii ta kara jest niepoważna, to cała ta sytuacja ma wymiar pouczający, w kontekście pamięci o obozach koncentracyjnych, kary dla sprawców. Poniekąd sprawa, której początek miał miejsce w 1946 r. w polskim Gdańsku, sądzenie ludzi ze Stutthofu, zakończyła się w roku 2022 w Niemczech. Sekretarka, młoda wówczas dziewczyna i sędziwa staruszka dziś, jest pewnie ostatnią osobą osądzoną i skazaną za udział w zbrodniach niemieckich obozów koncentracyjnych. Wspomnienie tego, co widziała i w czym brała udział, zostanie w niej do końca życia, niezależnie od tego, jak bardzo publicznie będzie to wypierać. Ona też należy do lagrowych ludzi. Ich historie powinny pouczać także nas, współczesnych…
PLASTIK NIE JEST METALEM
Awatar użytkownika
trup
Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
Posty: 14793
Rejestracja: 26-11-2009, 14:38

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

04-10-2023, 09:47

Wrocław ma niezłych policmajstrów zwyroli. Od czasów śmierci Igora Stachowiaka - faktycznie czarna seria.
Czyżby jacyś patokibole albo inni bandyci pracują w policji?

Ujawniamy wstrząsające nagranie z monitoringu. Tak policjanci katowali młodego Ukraińca
https://wiadomosci.onet.pl/wroclaw/ujaw ... ca/wd4xhx6
Najpierw użyli wobec niego gazu i skuli kajdankami. Potem w siedmioro okładali pięściami, kopali, dusili i dociskali pałką. A gdy przestał się ruszać, próbowali mataczyć, że się naćpał. I wymusić na załodze karetki pogotowia, by zabrała zwłoki i zeznała, że zmarł w drodze do szpitala. W Onecie po raz pierwszy publikujemy zapis monitoringu dowodzący katorgi, jakiej we wrocławskiej izbie wytrzeźwień doznał Dmytro Nikiforenko, 26-letni Ukrainiec, który do Polski przyjechał za lepszym życiem.

Obrazek
Dmytro Nikiforenko zmarł we wrocławskiej izbie wytrzeźwień 30 lipca 2021 r.
  • Do izby Dmytro trafia po zakrapianej imprezie na budowie, gdy, nie robiąc nikomu żadnej krzywdy, po prostu zasypia w autobusie. Jest godzina godz. 22:27
  • O godz. 22:40 po raz pierwszy jest duszony przez jednego z eskortujących go policjantów. Minutę później dostaje pierwszy cios w twarz
  • Przez następne kilkanaście minut znęca się nad nim siedem osób: policjanci i pracownicy izby
  • O godz. 22:57 przestaje się ruszać. A jego serce przestaje bić
Piątek, 30 lipca 2021 r. Koniec upalnego tygodnia pracy robotnicy z budowy przy ul. Żmudzkiej we Wrocławiu świętują zakrapianym grillem. Jest kiełbasa, karkówka i kaszanka, do picia sporo piwa i wódka.

Piją wszyscy, wśród nich również zatrudnieni na budowie Ukraińcy. A wśród tych ostatnich — 26-letni Dmytro Nikiforenko.

Do Polski za chlebem przyjechał dwa lata wcześniej z Niemirowa, niewielkiej miejscowości w obwodzie winnickim w centralnej Ukrainie. Najpierw trochę pracował w Nysie na Opolszczyźnie, potem przeniósł się do Wrocławia, gdzie przyjął się jako zbrojarz.

Obrazek
Dmytro Nikiforenko z kuzynką Julią Stetsiurą na krótko przed śmiercią

Na imprezie Dmytro pije sporo. Szybko się upija, wymiotuje, koledzy pomagają mu schłodzić głowę pod kranem z zimną wodą. Późniejsze badanie wykaże, że miał we krwi 1,5 promila alkoholu. Co ważne — wbrew pierwszym doniesieniom policji, w jego organizmie nie stwierdzono obecności żadnych narkotyków ani dopalaczy.

Po dwóch godzinach trzech pracujący na Żmudzkiej Ukraińców zabiera pijanego Dmytrę i razem idą na autobusowy przystanek. Monitoring rejestruje, jak o 18.41 w czwórkę wsiadają do autobusu linii N. Dmytro idąc, wyraźnie się chwieje, ma problem z zachowaniem równowagi. Jakoś jednak sobie radzi, sam przebiera nogami.

W autobusie koledzy usadzają go w ostatnim rzędzie. Sami zajmują miejsca naprzeciwko. Nikt nie odwozi go jednak do domu: oni wysiadają wcześniej, on w dalszą drogę rusza już sam.

Jaki był powód interwencji? Monitoring przeczy wersji policji

W autobusie pijany Dmytro ani przez moment nie zachowuje się agresywnie: wbrew późniejszym twierdzeniom policji nikogo nie zaczepia, nie zachowuje się głośno, ani nieprzyzwoicie. W pewnym momencie po prostu zasypia.

"Nie mogę powiedzieć, żeby nim kołysało. [W autobusie] Dmytro siedział spokojnie i zasypiał. Jak wysiedliśmy z ojcem, to Dima był senny, nic nie mówił, nie pożegnał się z nami. Nie ślinił się, nie gadał do siebie" — zezna później w śledztwie Denys Kurseitow, jeden z ukraińskich robotników, którzy wracali z nim "enką".

Podobną wersję powtarza w sądzie inny z wracających z nim Ukraińców — Wołodymyr Kurseitow.

A jednak policja upiera się, że Dmytro był agresywny. W pewnym momencie miał próbować się okaleczyć, uderzając głową o szybę.

"Ze zgłoszenia wynikało, że mężczyzna jest pijany i agresywny" — taką wersję początkowo lansuje m.in. rzecznik dolnośląskiej policji Łukasz Dutkowiak.

Niczego takiego nie rejestruje jednak autobusowy monitoring, który dokumentuje cały przejazd Nikiforenki.

Gdy autobus dojeżdża na pętlę przy Dworcu Głównym, Dmytro śpi. Próbuje budzić go jakaś kobieta, gdy jej się to jednak nie udaje, w obawie o jego stan, o śpiącym na końcu składu pasażerze informuje kierowcę. Gdy i on nie może jednak w żaden sposób dobudzić Ukraińca, zgłasza sprawę do centrali ruchu MPK i wzywa karetkę pogotowia.

Ta podjeżdża na pętlę o godz. 19.58.

Policjanci wiozą Dmytra do izby wytrzeźwień. Wcześniej wyłączają kamery

Gdy sanitariuszom udaje się ocucić Dmytra, stwierdzają, że chłopakowi nic nie jest, prócz tego, że jest kompletnie pijany. Wzywają policję, na którą przyjdzie im jednak czekać prawie dwie godziny. O 21.24 pomagają Ukraińcowi wysiąść z autobusu, sadzają na ławce. Dmytro nie opiera się, nie przejawia żadnej agresji, nie rzuca się, nie próbuje awanturować. Wręcz przeciwnie: zaczyna kontaktować.

O 21.26 dzwoni do swojej narzeczonej — poznanej podczas pracy w Nysie Suzanny. Mówi, że popił z kolegami, ale już wraca do domu.

To ich ostatnia rozmowa w życiu.

Choć zaniepokojona stanem Dimy Suzanna próbuje dzwonić do niego później jeszcze kilkanaście razy, nie odbiera od niej telefonu.

Nieznana jest dokładna godzina przyjazdu na przystanek policji ani przebieg interwencji. Patrol składa się z trzech funkcjonariuszy wydziału prewencji: Franciszka K., Rafała P. i Mariusza Sz. Zaraz po przybyciu na miejsce wszyscy wyłączają nasobne kamery, którymi mają obowiązek rejestrować podejmowane przez siebie czynności.

O 22.27 Dmytrę rejestruje kamera zamontowana przed wejściem do izby wytrzeźwień przy ul. Sokolniczej, przemianowanej na Wrocławski Ośrodek Pomocy Osobom Nietrzeźwym. Kilka lat temu władze miasta oddały izbę w zarządzanie Stowarzyszeniu Pomocy Wzajemnej im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego po tym, jak w wyniku zaniedbań personelu żywcem spaliła się w niej przytwierdzona pasami do łóżka pijana kobieta.

Obrazek
Moment doprowadzenia Dmytra do wrocławskiej izby wytrzeźwień

Nie wiadomo, z jakiego powodu mężczyzna jest skuty kajdankami z tyłu. Funkcjonariusz policji z jednym z pracowników izby wyprowadzają go z samochodu jak niebezpiecznego przestępcę. Wykonane chwilę później nagranie i zeznania policjantów dowodzą, że tuż przed opuszczeniem radiowozu został potraktowany gazem — świeże ślady po nim są widoczne na twarzy Dmytra, a on nie mogąc trzeć piekących go oczu, wierzga i rzuca się na siedzeniu izbowej poczekalni.

Po dwóch latach od śmierci Dmytra Nikiforenki, po raz pierwszy prezentujemy zapis monitoringu z izby wytrzeźwień, który zarejestrował to, w jaki sposób potraktowany został 26-letni Ukrainiec.

To historia jego śmierci — jak twierdzi prokuratura — spowodowanej blisko 40-minutowym katowaniem: przez większość tego czasu Dmytro był notorycznie duszony, kilkukrotnie uderzony pięścią w twarz, kłuty, a następnie dociskany policyjną pałką.

Biegły sądowy: bicie w twarz, górne części ciała, dociskanie pałką

Żeby nie być posądzonym o subiektywizm w ocenie nagrania, oddajmy głos analizującemu je później na zlecenie sądu biegłemu ds. stosowania środków przymusu bezpośredniego, podinspektorowi policji w stanie spoczynku, dr Tomaszowi Maczudze.

W opinii dla sądu, sporządzonej na podstawie analizy zapisu monitoringu, Maczuga tak relacjonuje ostatnie dwa kwadranse życia Dmytra Nikiforenki, już po przyjęciu go do izby:

"Godz. 22:41:29 do pomieszczenia zostaje wniesiony mężczyzna (trzymany za nogi i ręce), do pomieszczenia w sumie wchodzi 4 policjantów (w tym jedna policjantka) oraz 2 mężczyzn i 3 kobiety. Mężczyzna zostaje położony na jednym z łózek.

W trakcie, kiedy mężczyznę kładziono, jeden z policjantów uderzył go dłonią w twarz (22:41:34). Widać, że doprowadzany próbuje się poruszać, jest przytrzymywany przez 4 policjantów i 2 mężczyzn. W pierwszej fazie mężczyzna leży na plecach, a następnie zostaje odwrócony do leżenia przodem ("na brzuchu"). Nieustannie jest przytrzymywany przez policjantów i pracowników Ośrodka.

Obrazek
Już podczas przyjmowania Dmytro do izby wytrzeźwień mężczyzna był wielokrotnie duszony przez policjantów

Godz. 22:42:07 jeden z policjantów wykonuje energiczne ruchy przypominające zadawanie uderzeń w okolice górnej części ciała leżącego mężczyzny, nie jest widoczny cały ruch — zasłaniają go plecy jednego z mężczyzn (pracownik ośrodka). W dalszej kolejności widać, jak ten sam policjant przytrzymuje ręce i kark leżącego mężczyzny, dociskając do łóżka.

Godz. 22:42:42 jeden z policjantów dobywa pałkę służbową i dociska pałką leżącego mężczyznę do łóżka. Pozostałe osoby starają się unieruchomić mężczyznę przy użyciu pasów do łóżka. Pałka jest przyłożona w okolicy pleców mężczyzny i używana do godz. 22:46:49 (policjant odrzucił pałkę służbową na podłogę).

22:41:52 jedna z 3 stojących w pomieszczeniu kobiet dołącza do trzymających w okolicy nóg mężczyzny (jest przytrzymywany przez 7 osób). W tym czasie nieumundurowany mężczyzna klęczy w okolicy bioder i nóg dociskając mężczyznę do łóżka. Policjant z nieumundurowaną kobietą unieruchamiają nogi mężczyzny, mocując je do łóżka. Jeden z policjantów w tym czasie przytrzymuje rękę oraz dociska kark (momentami dłonią głowę) obezwładnionego mężczyzny do łóżka.

22:44:50 nieumundurowany mężczyzna podchodzi do łóżka od strony głowy trzymanego mężczyzny i przytrzymuje z drugim policjantem w okolicy ramion oraz głowy, o godz. 22:45:13 widać jak zadaje dwukrotnie kopnięcie kolanem i stojący obok policjant również wykonuje ruch, który przypomina kopnięcie kolanem (przemieszczający się drugi policjant zasłania obraz z kamery).

Obrazek

Godz. 22:47:50 mężczyzna w koszulce koloru pomarańczowego dwukrotnie wykonuje gwałtowny ruch prawą ręką mogący być uderzeniem obezwładnianego mężczyzny — działanie to częściowo zasłaniają inne osoby.

Godz. 22:48 jeden z policjantów siada na plecach leżącego mężczyzny.

W okolicach 22:50 mężczyznę przytrzymuje wciąż troje funkcjonariuszy Policji oraz jeden mężczyzna nieumundurowany, 22:52 dwóch policjantów w okolicy głowy i tułowia, 22:52:45 jeden z policjantów wykonuje gwałtowne ruchy prawą ręką mogące być uderzeniem (policjant jest plecami do kamery i nie widać dokładnie tego działania).

Około godz. 22:57 mężczyzna nie jest już trzymany, leży nieruchomo na łóżku, obecne osoby (troje policjantów, 2 mężczyzn, 3 kobiety) stoją i obserwują leżącego mężczyznę. Po rozwiązaniu nóg i sprawdzeniu stanu zdrowia, mężczyzna zostaje położony na podłodze i jest mu udzielana pierwsza pomoc (23:02).

Ok. godz. 23:06 do pomieszczenia wchodzą ratownicy medyczni i kontynuują czynności ratownicze".

Bez skutku. Jest już za późno. Gdy sanitariusze pogotowia opuszczają pomieszczenie, zostawiają martwego Dmytro na podłodze. Spędzi na niej kilka kolejnych godzin w oczekiwaniu na prokuratora.

Wytyczne ekspertów: bezwzględnie zakazane uciskanie szyi, klatki piersiowej, brzucha i pleców

Śmierć Dimy nie była pierwszą tego typu w ostatnich latach. Można wręcz mówić o całej czarnej serii zapoczątkowanej śmiercią Igora Stachowiaka, który w maju 2016 r. zmarł po rażeniu paralizatorem w jednym z wrocławskich komisariatów.

Już wówczas przypominano, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej, na polecenie ówczesnego Komendanta Głównego Policji, gen. insp. Krzysztofa Gajewskiego powołany został "zespół ds. optymalizacji procedur" złożony z ekspertów Uniwersytetu Medycznego z Łodzi, który miał opracować wytyczne dla policji, by w przyszłości unikać tego typu zdarzeń.

Obrazek
Igor Stachowiak zmarł 15 maja 2016 r. na wrocławskim komisariacie

Jedna z najważniejszych z całego katalogu opracowanych przez zespół rekomendacji brzmiała: "Podczas interwencji bezwzględnie zakazane powinno być uciskanie szyi, klatki piersiowej, brzucha i pleców, gdyż wtedy dochodzi do ograniczenia możliwości oddychania ze wszystkimi tego skutkami. Interwencja powinna ograniczać się do unieruchomienia kończyn, z użyciem bądź bez użycia kajdanek".

Już po powstaniu dokumentu ofiar policyjnych interwencji było jednak więcej niż sam Igor Stachowiak. Jak dowodzą zdjęcia z ostatniej interwencji wobec aktywistów klimatycznych, próbujących zakłócać jeden z ostatnich wieców premiera Mateusza Morawickiego, wytyczne nigdy nie zostały wprowadzone w życie.

Gdy ostatnio próbowałem dopytywać o ten dokument Komendę Główną Policji, odpowiedział mi obszernie jej rzecznik — insp. Mariusz Ciarka, będący jednocześnie doktorem nauk prawnych.

Jak zapewnia mnie Ciarka, opracowanie naukowców "przesłano do Komendanta – Rektora Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie, celem ewentualnego wykorzystania w procesie szkolenia z zakresu taktyki i technik interwencji na kursach podstawowych, jak i specjalistycznych", a "zawarte w opracowaniu spostrzeżenia i sugestie pozwoliły na uwzględnienie ich treści w Planach doskonalenia lokalnego przewidzianego do realizacji w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie z zakresu udzielania pierwszej pomocy oraz technik interwencji i samoobrony (TIS)".

Obrazek
Fragment opinii zleconej w 2015 r. przez Komendanta Głównego Policji dotycząca stosowania środków przymusu bezpośredniego

Rzecznik poinformował mnie również o tym, że "konkluzję z pracy powołanego w KGP Zespołu przekazano do Komendantów Wojewódzkich/Stołecznego Policji, Komendantów Szkół Policji, Komendanta CBŚP oraz wybranych Dyrektorów Biur KGP, identyfikując m.in. potrzebę stałego podnoszenia w szczególności przez funkcjonariuszy pionów kryminalnego i prewencji, kwalifikacji i umiejętności zawodowych w zakresie udzielania pierwszej pomocy przedmedycznej".

Pobili na śmierć, a potem tuszowali zbrodnię i okłamywali rodzinę

Podobnie jak miało to miejsce w przypadku Stachowiaka, śmierć Nikiforenki próbowano zamieść pod dywan.

Rodzinie Ukraińca przekazano tylko, że zmarł w czasie policyjnej interwencji z powodu ustania akcji serca. Sugerowano, że wcześniej zażywał narkotyki.

Do Ukrainy wysłano już zabalsamowane ciało, które od razu pochowano.

O prawdziwych okolicznościach tej tragedii rodzina Dmytra dowiedziała się ode mnie, gdy 2 września 2021 r. opisałem je na łamach "Gazety Wyborczej".

Obrazek
Ojciec Dmytra Serhij Nikiforenko i jego narzeczona Suzanna podczas wrześniowej rozprawy znęcających się nad Ukraińcem policjantów i pracowników izby wytrzeźwień

Do tego czasu — choć od śmierci Dmytra minął wówczas miesiąc — wobec żadnego z jego katów nie wyciągnięto żadnych konsekwencji.

Policyjne postępowania wewnętrzne, zawieszenia i wreszcie relegowanie ze służby biorących udział w interwencji policjantów, ruszają dopiero po tekście w "Wyborczej".

Biorący udział w jego katowaniu i przyglądający się mu pracownicy izby wytrzeźwień odchodzą z pracy na własne życzenie.

Potem okazuje się, że by zatuszować okoliczności tragedii, mieli ustalać ze sobą wersję wydarzeń, mającą oddalić od nich winę za śmierć 26-latka.

W marcu tego roku do sądu wreszcie trafia akt oskarżenia przeciwko aż ośmiu osobom.

Trzech policjantów i dwóch pracowników izby wytrzeźwień prokuratura oskarża o znęcanie się nad Ukraińcem i pobicie go ze skutkiem śmiertelnym.

Czwartego z policjantów – o nieudzielenie Dmytrowi pomocy: według śledczych przyglądał się jego katowaniu i nie zrobił nic, by przeciwdziałać tej sytuacji.

O nieumyślne spowodowanie śmierci oskarżona zostaje z kolei zatrudniona w izbie lekarka, która nie zapobiegła stosowanej wobec niego przemocy.

Kolejne dwie oskarżone to również pracownice izby wytrzeźwień, które miały brać udział w zacieraniu śladów zdarzenia. Jedna z nich — pełniąca feralnej nocy funkcję kierowniczki zmiany — jak ustalą śledczy, miała później namawiać sanitariuszy pogotowia do fałszowania dokumentów i nakłaniać, by przyjęli jego zwłoki do ambulansu, a następnie stwierdzili jego zgon już w szpitalnym oddziale ratunkowym.

Policjantom i pracownikom izby oskarżonym o śmiertelne pobicie grozi teraz kara do dziesięciu lat więzienia. Pozostałym — do pięciu lat.

Żadne z nich nie przyznaje się do winy.

Serhij stracił dwóch synów: jednego zabrała mu Polska, drugiego Rosja

Na ostatniej rozprawie w połowie września przed sądem przesłuchiwani byli ojciec Ukraińca Serhij Nikiforenko i jego narzeczona Suzanna.

Najbliżsi Dmytra nie mają wątpliwości, że został on zabity.

— Dima był dobrym człowiekiem, zawsze chętnym do pomocy innym — mówiła przed sądem Suzanna, która dzień przed rozprawą po raz pierwszy miała możliwość zapoznania się z zapisem monitoringu. — Nie mogę zrozumieć, jak można było tak się nad nim znęcać. Wiem, że mój ukochany nie zostanie mi zwrócony, proszę tylko o sprawiedliwość — kończyła swoje wystąpienie, płacząc.

Serhij Nikiforenko to człowiek złamany przez los. Kiedy widzieliśmy się we wrześniu, powtarzał tylko: — Zabili mi Dimkę, zabili...

Jeszcze dwa lata temu synów miał dwóch. Młodszego — 26-letniego Dmytrę odebrała mu polska policja. 30-letniego Romana zabrała Rosja.

Gdy w lutym ub. roku wybuchła wojna Roman ruszył na front. Od miesięcy nie ma o nim jednak żadnych wieści. Nie odnaleziono jego ciała, w związku z czym uznawany jest za zaginionego.

Serhijowi pozostaje nadzieja, że trafił do rosyjskiej niewoli. I wiara w to, że jeszcze kiedyś uściska choć jednego ze swoich synów.
hO Aster Tor Pente - "Give Light and The People Will Follow."
„Kto poznał świat, znalazł trupa, a kto znalazł trupa, świat nie jest go wart” (logion 57)
Awatar użytkownika
empir
zahartowany metalizator
Posty: 4678
Rejestracja: 31-08-2008, 23:17
Lokalizacja: silesia

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

04-10-2023, 14:08

Jak to było? Murem za polskim mundurem?
Nostromo
postuje jak opętany!
Posty: 648
Rejestracja: 21-01-2017, 10:22
Lokalizacja: Somewhere In Time

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

04-10-2023, 14:30

Znam kilku policjantów i tylko jeden z nich jest ogarnięty reszta to straszne dzbany. Ten ogarnięty w rozmowie powiedział kiedyś, że jak da radę to doczeka do emerytury i się zwija z tego aparatu, bo ciężko znaleźć nie skrzywionych psychicznie policjantów i boi się, że ta praca też może się dla niego źle skończyć. Nie znam badań na ten temat więc nie oceniam wszystkich. Słyszałem, że wymogi na testach zarówno sprawności fizycznej jak i umysłowej zostały obniżone w ostatnich latach. Ktoś coś wie na ten temat?
Awatar użytkownika
trup
Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
Posty: 14793
Rejestracja: 26-11-2009, 14:38

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

04-10-2023, 15:51

Aby pracować w policji, powinieneś:
  • być obywatelem polskim,
  • mieć nieposzlakowaną opinię,
  • nie być skazanym prawomocnym wyrokiem sądu za przestępstwo lub przestępstwo skarbowe,
  • korzystać z pełni praw publicznych,
  • posiadać co najmniej średnie wykształcenie,
  • mieć zdolność fizyczną i psychiczną do służby w formacjach uzbrojonych,
  • dawać rękojmię zachowania tajemnicy stosownie do wymogów określonych w przepisach o ochronie informacji niejawnych,
  • osoby podlegające kwalifikacji wojskowej powinny posiadać uregulowany stosunek do służby wojskowej.
https://kadry.infor.pl/zatrudnienie/571 ... licji.html
Od dnia 31 marca 2023 r. obowiązuje nowe rozporządzenie w sprawie postępowania kwalifikacyjnego w stosunku do kandydatów ubiegających się o przyjęcie do służby w Policji. Jakie zaszły zmiany? Poniżej wykaz najważniejszych zagadnień.
https://www.money.pl/gospodarka/nawet-7 ... 2817a.html
Policja przywraca nabór do służby. Z powodu koronawirusa rekrutację wiosną wstrzymano, a szkoły policyjne zamknięto. Na odwieszenie zajęć czeka 3,5 tysiąca przyszłych funkcjonariuszy. Ale to i tak za mało. W sumie potrzebnych jest 7 tys. ludzi. Braki są odczuwalne od lat, dlatego ostatnio złagodzono kryteria naboru.
hO Aster Tor Pente - "Give Light and The People Will Follow."
„Kto poznał świat, znalazł trupa, a kto znalazł trupa, świat nie jest go wart” (logion 57)
Nostromo
postuje jak opętany!
Posty: 648
Rejestracja: 21-01-2017, 10:22
Lokalizacja: Somewhere In Time

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

04-10-2023, 16:23

Dzięki! Się doedukuję.
Ascetic
Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
Posty: 16345
Rejestracja: 10-01-2015, 15:54

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

04-10-2023, 17:04

Wystarczy zapytać takiego 40-45-50 latka pracującego w mundurowce (mającego doświadczenie, choć Ci co mogą spylają na emeryturę w trymiga). Niekoniecznie w prewencji (tutaj widzimy co się wyprawia. Jaka jest skala uchybień, spraw, które co chwilę wypływają, a mają znamiona zwyczajnie kryminalnych). Szybko dostaniesz pigułę, co się zmieniło, jaki jakościowo jest ten nowy narybek. W służbach-służbach, z tytułu, tego, że od zawsze mają inne znaczenie w państwie, trzyma się standardy, mocno zbliżone do tych z lat minionych i niekoniecznie miło wspominanych przez Polaków. Kryteria zatrudniania moim zdaniem są wątpliwe. No chyba, że ktoś robi z przekonania, albo dla zarobków (dla zarobków, właściwie zrozumiałe, bo z po co się pracuje?).

Za tym co powyżej idą zdecydowanie lepsze zarobki, co jest oczywiście dobre, z jednej strony, ale jakie znamiona ma lepsze opłacanie*, też każdy rozsądny powinien sobie sam odpowiedzieć.

Pożytek z tego oczywiście jakiś tam jest. Przy wybuchu wojny, na naszym terenie, będzie kim .... Jakościowo.




Mnie bardziej interesuje jak to wygląda z tymi co robią w Służbie Granicznej. Mam pewne refleksje, nie już takie bezpośrednie, w sensie nie wynikające z tego co w pierwszych zdaniach. Tutaj bym poczytał kogo biorą do tej służby. Czy nie będziemy mieć jak w RFN, że pewne rodzaje mundurówki są przesiąknięte nacjonałami ze zrytymi pałami. Jak są z podejściem takim konfiarskim, to można założyć, że ruskie to takie, a jak tak, to na ile będą rzeczywiście strzec naszych granic. Choć jak się pojedzie na wypoczyn do Białowieży, gdzie jestem de facto co dwa tygodnie, to można mieć wrażenie, że fajne chłopaki, a i tryzub na ramieniu im nie przeszkadza u robotnika co przyszedł do Archelana po bułkę i kiełbę. Tutaj fajnie by było, jakby się przyłożono do tej formacji i nie brano jak leci.

* Kto pamięta Strajki Kobiet to wie o czym mowa.
29.04.2024
Awatar użytkownika
Sgt. Barnes
zahartowany metalizator
Posty: 5325
Rejestracja: 13-07-2012, 07:37

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

19-10-2023, 12:42

https://www.msn.com/pl-pl/wiadomosci/po ... 17ac&ei=50
Wczorajsza tragedia w Poznaniu...sam mam córkę w przedszkolu... :(
W Niemczech nie lepiej:
https://wiadomosci.wp.pl/niemcy-w-szoku ... 835064224a
Prawdziwy mężczyzna powinien być...ogolony i ciut, ciut pijany.
Bolesław Wieniawa-Długoszowski.
Awatar użytkownika
trup
Biały Weteran Forume Tańczący na Kurhanach Wrogów
Posty: 14793
Rejestracja: 26-11-2009, 14:38

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

19-10-2023, 13:48

Gość miał guza mózgu. A to powoduje różne zachowania....
Kompletny nie kontrolował siebie moim zdaniem.

To z niemcami... kurwa szok.
hO Aster Tor Pente - "Give Light and The People Will Follow."
„Kto poznał świat, znalazł trupa, a kto znalazł trupa, świat nie jest go wart” (logion 57)
Awatar użytkownika
frankmullen
w mackach Zła
Posty: 853
Rejestracja: 29-01-2017, 17:33

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

26-10-2023, 08:30

Powszechny dostęp do broni. Aha... ale to przecież tylko do obrony.

https://wiadomosci.wp.pl/aktywny-strzel ... 435532800a
Awatar użytkownika
DST
weteran forumowych bitew
Posty: 1958
Rejestracja: 23-12-2010, 23:02

Re: ZŁO w myśli, mowie i czynie....

26-10-2023, 10:01

frankmullen pisze:
26-10-2023, 08:30
Powszechny dostęp do broni. Aha... ale to przecież tylko do obrony.

https://wiadomosci.wp.pl/aktywny-strzel ... 435532800a
WE WILL DO EVERYTHING TO PROTECT OUR SECOND AMENDMENT RIGHTS! GOD BLESS AMERICA!
ODPOWIEDZ