Noc pod gwiazdami zawsze kryła w sobie coś niesamowitego i pociągającego. James Hetfield śpiewał: ,,Gdziekolwiek złożę głowę, tam będzie mój dom". Coś w tym musi być, bo inaczej postać muminkowego Włóczykija (albo jeszcze lepiej – Hatifnatów, które w pewnym sensie są Włóczykijem do kwadratu) nie byłaby tak fascynująca i inspirująca. Co właściwie robiły Hatifnaty? Próbowały dotrzeć do linii horyzontu, i to właściwie wszystko. Ładne, prawda? Mi się w każdym razie podoba. A mówię to, bo to historia jednego noclegu pod namiotem bardzo, bardzo daleko od domu.
Kolejnym punktem podróży po Japonii były gorące źródła, zwane onsen. Znajdowały się pod górą Unzen, dlatego też miasteczko nazywa się Unzen-Onsen (jak będziesz wypowiadać to szybko, to będzie brzmiało trochę jak rozpędzająca się lokomotywa). To właśnie na Unzen chcieliśmy się wdrapać następnego dnia (dodam, że wszedłem w sandałach), ale by do tego doszło, potrzebowaliśmy noclegu. Żadnej rezerwacji nie mieliśmy, bo i po co, skoro mamy namiot i zaburzony instynkt samozachowawczy, który ledwie starczy, by powstrzymać się przed chęcią żonglowania sztyletami. Znaleźliśmy więc na mapie camping, gdzie planowaliśmy rozbić namiot.
Camping okazał się leżeć w głębi lasu, kilometr czy dwa od ostatniego domu. Ten ostatni dom był też ostatnim źródłem światła. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że camping jest zamknięty na cztery spusty i nie ma tam żywej duszy.
Świetnie – pomyślałem – Wszystkie horrory tak właśnie się zaczynają.
Trudno! Był tam przynajmniej daszek przy centrum dowodzenia, pod którym rozłożyliśmy namiot, i bajkowe jezioro wokół którego latały setki ptaków, głównie kruków. Ich wredne kraczenie obudziło nas rano, zupełnie jakby ktoś wyrwał cię ze słodkiego snu wrzeszcząc: ,,Kraaa, kraaa, wstawaj do szkoły, kraaaaaaaa, nie zdążysz zjeść śniadania!".
Piknik nad jeziorem był bardzo udany. Ledwie zaszeleściliśmy papierkami z onigiri, a już usłyszeliśmy głośne kwakanie. Gdy popatrzyliśmy na jezioro, zobaczyliśmy źródło kwakania płynące w naszą stronę z impetem u-boota, który wykrył brytyjski transporter. Nazwaliśmy naszą kaczkę Jarosław. Jarosław doskonale wiedział, co jest w życiu najważniejsze, a było to nażarcie się do porzygu naszym kosztem.
Cóż mieliśmy zrobić? Niezwłocznie wprowadziliśmy program Kaczka+ i podzieliliśmy się ryżem, a Jarosław chapał wszystko jak pies z atakiem epilepsji. Robił to tak szybko, że ledwie udało mi się zrobić jakieś nierozmazane zdjęcie, bo gdy wyczuł onigiri z tuńczykiem, to jego dziób wchodził w prędkość naddźwiękową. Gdy zabrakło onigiri, wciąż chodził za nami jak wierny pieseł (ale wierny tylko, jak masz kacze żarcie) i widząc, że żadnych więcej podatków ku chwale równości społecznej z nas nie wyciągnie, skoczył z pomostu do wody i odpłynął machając z gracją kuperkiem.
Po chwili zapomniał, że już jadł i wrócił kwacząc dwa razy głośniej, terrorysta jeden. Gdy go ignorowaliśmy, łapał dziobem za nogawkę i szarpał. Historia pomocy społecznej w pigułce. I chociaż nie widziałem nigdy wcześniej tak bezczelnego pióraka, to serce mam miękkie, a dupę twardą, jak mówi przysłowie. Jarosław chapnął kawałek suszonej ryby – było mu zresztą chyba wszystko jedno. Jakbym podsunął mu kamień, to połknąłby go równie chętnie.
Po tym wszystkim postanowiłem się położyć w namiocie, mimo, że było jeszcze jasno, podczas gdy Marysia czytała jeszcze książkę. Refleksja dopadła nas dopiero w nocy, gdy było za późno, ale to już inna historia, na następny odcinek.
Koniec części 1



