
1
Płyta Wovoka jest zrobiona, jak perfekcyjna powieść: ma temat, literacką sprawność, doskonałą technikę twórczą i porządnie skrojonych bohaterów. Raphael Rogiński staje się uduchowionym Winnetou i wygrywa takie dźwięki, które mogłyby napawać dumą przodków, a wstydem i strachem samego Manitou. Mewa Chabiera śpiewa jak nawiedzona; mam wrażenie, że musiała wejść w takie konszachty z Matką Ziemią i Ojcem Głosem, że pewnie zaprzedała duszę i kilka innych rzeczy, żeby tylko wydobyć z siebie to wokalne bogactwo. Natomiast Ola Rzepka wraz z perkusją Pawła Szpury wprowadzają jazzowy klimat. Kontrastowy, ale perfekcyjnie współgrający.
2
Nad każdym kawałkiem zalega gęsta mgła z nad stepów. Brakuje tylko pohukiwań sowy i posiadówy przy ognisku, żeby tradycji stało się zadość. Muzyka jest tak mistyczna i nawiedzona, że przechodzi mnie prawdziwy dreszcz emocji - w Polsce można nagrać TAKĄ płytę! Głos tego albumu jest tak wyrazisty, że wciąż podchodzę do niego na kolanach. Bałem się o nudę, przesłuchanie się w każdą z możliwych stron, ale - nie, on nie podlega takiemu biegowi rzeczy. Nie potrafi mi się znudzić. Polacy to jednak zdolne bestie.
3
Ciężko mi wskazać tropy, którymi podążają muzycy. Jedni odnajdą tutaj echo Om, ewentualnie Earth. Tropy wywołane przez transowe wstawki, pracę gitar, czy senny nastrój ( I Am Gonna Run to the City of Refuge, The Soul of a Man, albo końcowy Bye and Bye I Am Going to See the King ). Ktoś wskaże powinowactwo z Wovenhand, 16 Horsepower albo Morphine ( I Know His Blood Can Make Me Whole, It is Nobodys Fault But Mine). Ale to tylko powierzchowne tropy, źródło bije zdecydowanie z głębszych pokładów.
4
Na zachętę:
-
- albo miażdżący otwieracz: