
Wiktor Coj, grupa KINO. Na wschodzie legenda. Do tej pory można usłyszeć w radio, dzieciaki grają ich piosenki na gitarach na Patriarszych Prudach, w Petersburgu roi się od coverbandów, ich piosenki grają orkiestry symfoniczne, starsi wspominają koncerty na setki tysięcy ludzi, Kinomanię, wynoszenie siedzących w limuzynie idoli przez tłum na rękach, histerię po śmierci Coja (i falę samobójstw), składane są kwiaty pod "ścianą Coja" na Starym Arbacie. W Polsce? No wiadomo, mieliśmy naszą muzykę, mamy zachodnią, po co słuchać ruskich. I to duży błąd, bo tracimy jedno z najciekawszych zjawisk rocka lat 80-tych.
Nie będę pisał o historii, czy wpływie kapeli. Lepiej to zrobi [ film dokumentalny "Życie jak w kinie" o Wiktorze Coju.
Nie będę też polecał wszystkich ich płyt, choć są na ogół dobre /lekko folkowy debiut, eksperymentalna kontynuacja, duran-duranowska noc, piosenkowa kolejna płyta/.
Natomiast ostatnie trzy płyty i składankę nagraną we Francji bierzcie w ciemno. New wave, pomieszany z Joy Division, The Cure, Sisters of Mercy /moim zdaniem KINO to jedyna słowianska kapela, ktora naprawde byla na poziomie takim jak ci najwieksi na zachodzie, a czasem i wyzszym/, ultra grobowym głosem wokalisty, melodyką zakorzenioną w słowiańskim folklorze i pięknymi tekstami zawarty na tych płytach urwie głowę każdemu, kto przyzwyczai się do tego, że jest po rusku :).
Kilka piosenek (szybszych i wolniejszych) na dobry początek, jednak polecam słuchać po całych albumach:
"Gruppa krovi"
"Paćka sigariet"
"konczitsa leto"
"Kukuszka"
"Peremen"