WARPAINT. Pod tą srogą nazwą sugerującą co najmniej trzecioligowy klon BLASPHEMY kryją się cztery sympatyczne panienki z hameryki.
Wyglądają trochę jak banda feministek (przynajmniej niektóre, pierwsza z prawej nawet fajna)

ale grają bardzo dobre.. coś. W sumie trudno to jednoznacznie sklasyfikować, można powiedzieć że to po prostu indie i wszyscy będą zadowoleni, chociaż o muzyce nie powie to nic. Słychać tu na pewno dużo dream popu, COCTEAU TWINS, trochę rockowej alternatywy, jakiejś nowoczesnej psychedelii, wszystko wymieszane w bardzo przyjemną, sympatyczną i oniryczną mieszankę kojącą nerwy.
Wydały dwie dobre płyty, które całościowe wchodzą mi nie do końca jako, no właśnie, całości, ale zawierają spore pokłady przebojowych hiciorów. najbardziej znany numer to pewnie "Undertow", ale mi jednak bardziej leży dwójka (zatytułowana po prostu "Warpaint") gdzie singlowy numer "Love is To Die" robi mi z mózgu galaretę i, jak się rzekło, jest to moja ulubiona muzyka do słuchania na kacu. Jest bezbłędna.
Nawet niewiele brakowało, żebym się wybrał ostatniej jesieni na ich koncert do Warszawy, bo była okazja, ale w końcu nic nie wyszło i szczerze żałuję. Ale przypuszczam, że okazja jeszcze będzie, więc nic straconego.
W ramach ciekawostki, debiutancką epkę zespołu - Exquisite Corpse - zmiksował niejaki JOHN FRUSCIANTE, postać znana tu i ówdzie z bycia narkomanem, któremu podczas zgonowania w rowie szczykawka wystaje z żyły.
[youtube][/youtube]