Chrysta Bell. Dawid Lincz ją wynalazł. Wszystko co dziewczyna robi jest otagowane linczowskim nazwiskiem. Wyprodukował ją - przede wszystkim.
Ładne noir-granie, z lynchowskim klimatem, pustynnymi gitarami, mega pogłosami na wokalu. Może nie do końca oryginalne, bo i Lynch i Julee Cruise i zastępy różnorakich przynudzaczy pokroju Elysian Fields bawiły się w granie takiego stuffu, ale słucha się przyjemnie. Do wina, do przygaszonych świateł i do pukania się nadaje.
Słucha się. Miałem nawet pisać o tej płycie, ale wyszedłem z założenia, że skoro tutaj Lana Del Rey to zjawisko, to pewnie Bell zostanie zignorowana, jako przynudzacz.
Odpaliłem z ciekawości "This Train" i pierwsze wrażenie dość pozytywne. Niektóre kawałki ciągną się jak kilo krówek, ale w gruncie rzeczy bardzo nastrojowa nuta. Na uwagę zasługuje solidna realizacja dźwięku, zwłaszcza basy.
mrwth pisze:Odpaliłem z ciekawości "This Train" i pierwsze wrażenie dość pozytywne. Niektóre kawałki ciągną się jak kilo krówek, ale w gruncie rzeczy bardzo nastrojowa nuta. Na uwagę zasługuje solidna realizacja dźwięku, zwłaszcza basy.
Wokale+reverby i gitary są świetne. Aranżacyjnie to jest fajnie zrobione, pozornie mało się dzieje, ale dużo tu niuansów. Zeszłoroczny debiut Anny Calvi jest totalnym przeciwieństwem tego albumu, mimo iż obraca się w podobnej stylistyce. Tam są utwory maksymalnie skondensowane, tutaj całość płynie.
Mój pierwszy CD w tym roku. Słuchałem 3 non stop...
I dream of colour music,
And the intricacies of the machines that make it possible
Zgadza się, ale na ogół w tego typu nucie wokale są dobrze montowane, czego nie można powiedzieć o instrumentach. Popularne presety a'la "radio" potrafią zniszczyć odbiór niejednej ciekawej płyty. W tym przypadku brzmienie mamy wyśmienite, spójne i jak słusznie napisałeś "całość płynie".
A.Calvi nie słyszałem, ale idąc za ciosem obcykam chętnie co tam słychać.
Bylem na koncercie w piatek. Knajpa na 50 osob, stoliki przed scena, swieczki w szklankach i ONA, skapo odziana na scenie opowiadajaca o tym, ze jest z San Antonio, Texas i ze postara sie nam troche tamtego goracego klimatu przywolac. Z sali ktos odkrzyknal "It's summer!". W ten dzien bylo na zewnetrznej chyba z 11 stopni.
Sam koncert niemozebnie morderczy. Pieknie zaspiewany, soniczny erotyzm ze sceny, Pat Mastelotto robiacy z najprostszych motywow cuda za perkusja, klimat lynchowski do bolu. Krolowa jest tylko jedna.
I dream of colour music,
And the intricacies of the machines that make it possible
Posłuchałem sobie "This Train". Nie jest to złe, faktycznie mocno nastrojowe, mało przebojowe (poza "The Truth Is"), ale osadzone w lynchowskich klimatach. Szkoda, że całe "This Train" nie ma takich hitow jak "Swing With Me", "Friday Night Fly" czy bluesowy "Real Love", wtedy z pewnością płyta by zyskała na zadziorności, a tak trochę się to rozleniwia za bardzo. Niemniej jednak, będę obserwował.