
Rzadko się zapuszczam do tego forumowego działu, bo jestem metalową konserwą. Czasami, w dawkach iście aptekarskich, znajduję jednak coś co mnie zelektryzuje i przyciągnie na długie tygodnie czy miesiące, wyrywając ze świata, który tak dobrze znam i rzucając na ogólnie rzecz biorąc obce mi terytoria. Tak jest zdecydowanie w przypadku tego wspaniałego albumu.
Larry Wallis to pierwszy gitarzysta i współzałożyciel MOTÖRHEAD. Kto wie czy ta kapela w ogóle by powstała, a jeśli nawet to w co by wyewoluowała, gdyby Mr Kilmister w czerwcu '75 roku nie spotkał na swej drodze tego niespokojnego duchem 26-latka z bujną czupryną, mającego w CV między innymi epizody z UFO i Pink Fairies. Często zastanawiam się dokąd podążyłaby grupa, gdyby drugi z panów, jak to miał w zwyczaju, nie poszedł swoją drogą niecały rok później, pozostawiając za sobą zresztą kilka klasyków. Te pytania na zawsze pozostaną bez odpowiedzi, natomiast fakty są takie, że autor "On Parole" i współautor mniej więcej połowy materiału na debiutanckim albumie w świadomości przeciętnego fana formacji nie istnieje. Zniknął w pomroce dziejów, ulotnił się jak kamfora, zapadł pod ziemię, przepadł bez wieści po wsze czasy. Wkrótce po sesji nagraniowej debiutanckiego materiału zdeprymowany przeszkodami jakie napotykali (zmiana producenta, zmiana bębniarza, wymuszone przez wytwórnię nagranie partii basu od nowa i na koniec odłożenie gotowego albumu na półkę) rozstał się z zespołem robiąc miejsce dla Eddiego Clarke'a. Cała jego dalsza muzyczna kariera naznaczona jest ciągłym porzucaniem kolejnych składów, szyldów i przeskakiwaniem z jednego muzycznego przedsięwzięcia do drugiego. W tym gąszczu inicjatyw znalazło się też miejsce dla solowej twórczości. W '77 nagrał singiel "Police car", w '86 następny pod tytułem "Leather forever". Na pełnoczasowy debiut trzeba było czekać aż do roku 2001.
O ile pozostali członkowie MOTÖRHEAD na własną rękę nagrywali albumy jedynie przyzwoite, niemal całkowicie pozbawione magii charakteryzującej dorobek wspomnianej ekipy, o tyle Wallisowi udało się stworzyć coś na miarę oczekiwań ludzi pamiętających jego wkład w początkową twórczość tejże. Würzel zaliczył lekkie potknięcie z WARHEAD, który - choćby ze względu na skład - zapowiadał się wybornie, a okazał nijakim heavy metalem rozmiękczonym klawiszowymi pasażami. Szybki Eddie stopniowo rozmywał surowe zrazu brzmienie FASTWAY plamami syntezatorów, wrzucając swój zespół do wora z napisem "komercyjne, radiowe, zachowawcze roczycho" typowe dla ówczesnych czasów, w '93 r. powracając jeszcze solowym "It ain't over till it's over", gdzie próba nawiązania do klimatu pierwszej połowy lat 80. powiodła się jedynie częściowo. Larry W. natomiast nagrał album stworzony przede wszystkim dla siebie, na którym nie próbując się z nikim ścigać, brać szturmem muzycznego świata, udało mu się zawrzeć coś własnego i oryginalnego, jedynego w swoim rodzaju, stanowiącego istny kalejdoskop stylów i paletę emocji. Słychać to praktycznie w każdym momencie tej prawie godzinnej, dźwiękowej uczty.
Podstawowymi atutami "Death In The Guitarfternoon" są różnorodność, naturalność i surowość w najszlachetniejszym wydaniu. Jest to dzieło stworzone przez mocno doświadczonego życiem faceta po pięćdziesiątce, mającego za sobą ponad 30 lat aktywności na brytyjskiej scenie rockowej, faceta zdemolowanego przez nałóg, który zaledwie kilka lat wstecz niemalże wpędził go do grobu. W jego głosie czuć charyzmę, słychać morze wypitego alkoholu, wszystkie wyjarane jointy i szlugi.
W jedenastu utworach znajdziemy różne odcienie rockowego grania, powagę sąsiadującą z jadowitą ironią, zdrowe wkurwienie z nutą nostalgii, klasyczne piosenkowe struktury z kosmicznymi odlotami.
Z początku miałem zamiar omówić tu, choćby pobieżnie każdą z kompozycji, ale po namyśle zrezygnowałem z tego. Tę podróż polecam odbyć samemu, bez mapy, kompasu i wcześniej otrzymanych szczegółowych wskazówek:
" onclick="window.open(this.href);return false;
Dodam jedynie, że bez reszty zatapiam się w dźwiękach zalewającego na wstępie krajobraz "Are we having fun yet?", "Mrs Hippy Burning" to jedna z najlepszych kompozycji jakie udało mi się poznać w swoim, krótkim życiu, klasą dorównująca "School's out", albo "The Passenger", zaś "I'm a police car" unieśmiertelni Lazzę jak Lemmy'ego "Ace of spades".