
WIRE - Pink Flag [1977]
Utworzony w 1976 r. Wire można postawić obok Swell Maps i Fall, jako najznakomitszych przedstawicieli eksperymentalnego Punku. Od pierwszych taktów debiutanckiego krążka "Pink Flag" wiadomo, że obcujemy z czymś absolutnie fenomenalnym, nie tylko na owe czasy, ale i do dzisiaj. Krótkie utwory, trwające w większości ledwie ponad minutę, pełne charyzmy i siły, nieokrzesane, dekadenckie, rzucające wyzwanie, choć jednocześnie tak doskonałe, by zaspokoić nawet "mainstreamowe" ucho (chyba, że jest się już kompletnym głuszcem). Tak, Wire potrafią grać popowe fragmenty (chociażby "Ex Lion Tamer", "It’s So Obvious", "Mr. Suit"), ale zawsze pozostawiają w swych dźwiękach jakiś drobny, psujący miłe wrażenie akcent. Na kolejnych płytach taki kontrapunkt stanie się bardziej wyraźny. Zresztą nie należy się dziwić – tematy, które porusza Wire, to nie jakieś śniadanie na trawie. Otwierający płytę "Reuters" to codzienne wiadomości o wojnie, wypadkach, kryzysie gospodarczym i psującym się klimacie. Z kolei najwolniejszy na płycie "Lowdown" to ponura opowieść o kolejnym szarym dniu nudnego życia, itd. A teraz pytanie konkursowe: ile dobrych motywów jest w stanie zmieścić współczesny zespół rockowy na płytę? Ha! Starcza zazwyczaj na 4 rozwlekłe numery, gdzie to, co dobre przeciągane jest do wyrzygania. Na "Pink Flag" mamy 22 kawałki będące 22 pomysłami na dobry utwór, porzuconymi w połowie swojego rozwoju, zupełnie jakby twórcy, kapryśni, bądź chorzy na ADHD, zmuszeni byli przeskoczyć do innego rytmu, innej melodii. 22 krótkie formy - wszystkie doskonałe w swym rzekomym niespełnieniu ("rzekomym" – bo przy 2-3 przesłuchaniu dojdziecie do wniosku, że tak naprawdę niczego tym utworom nie brakuje. Żadnego pieprzonego wypełniacza!). Są niepokojące, momentami konwulsyjne, pełne buńczucznego, punkowego attitude, rozwrzeszczane, hałaśliwe. Repetytywne motywy gitarowe wzbogacane są silną ekspresją wokalną Colina Newmana. Każdy, kto ma słabość do wyraziście brytolskiego akcentu będzie zachwycony. Pozostali mogą nie zbliżać się do płyty, albo dać się przekonać. Ten wydany w '77 r. krążek można by nawet potraktować jako zapowiedź nowej fali. Był pomysłowy, intelektualny, zdecydowanie wyprzedzał swój czas. Już na tym etapie zespół stworzył dzieło doskonałe formalnie, profesjonalne w każdym calu. Na kolejnych albumach było jeszcze lepiej.

WIRE - Chairs Missing [1978]
Wydany rok później "Chairs Missing" był już bardziej klaustrofobiczny, odrobinę przyćpany, choć wciąż pełen chwytliwych melodii, może nawet w większym stopniu niż "Pink Flag". Formuła brzmieniowa jest nam już znana, więc płyta wchodzi w mózg równie gładko, jak rozgrzany nóż w masło. Pojawia się syntezator, który nadaje tym pop-punkowym kawałkom jakiegoś złowieszczego, zimnego tła. Służy nie tylko podkolorowaniu gitar, ale jest też w pełni autonomicznym instrumentem. Dźwięki na "Chairs Missing" płyną według swojej własnej logiki, nakładają się na siebie, to znów mijają się w spektakularny sposób, dając wrażenie jakiejś nerwicy. Przede wszystkim utwory są nieco dłuższe niż te z jedynki, więc starcza czasu na budowanie klimatu w obrębie jednego kawałka. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że niektóre melodyjki w swojej pokrzywionej naiwności mają wiele wspólnego z porażającym debiutem Floydów. Tylko, że tym razem nie wkraczamy w kolorowy świat baśni po drugiej stronie lustra, a w smutną rzeczywistość odbijającą się w pękniętej szybie. Oczywiście w syntezatorowych plamach dźwiękowych wyczuwalny jest też duch Briana Eno. Do tej mieszanki chyba można z czystym sumieniem dorzucić The Velvet Underground, których wpływ słychać w tych najzwyklejszych, piosenkowych fragmentach. Pięknie to wszystko płynie, każda nuta ma swoje miejsce, w które wpasowuje się bezbłędnie. O jakich albumach można tak napisać? Tylko o tych najlepszych.
Dobra, o trzeciej (kto wie, czy nie najważniejszej) płycie kiedy indziej, żeby była szansa na wskrzeszenie tematu. A może ktoś inny opowie tę historyjkę?