Reigns to interesujący zespół. Powstał z inicjatywy dwóch osobników zwących siebie po prostu A i B w 2002 roku. Pierwszy album, "We Lowered A Microphone Into The Ground", był niczym innym, jak nagraniami dokonanymi w bezpośredniej okolicy, oraz zainspirowanymi odnalezioną gdzieś w Somerset Downs przepastną dziurą w ziemi. Kolejny, zatytułowany "Styne Vallis", inspirację czerpał z ewakuowanej i następnie zatopionej w 1970 roku wioski, i w jej okolicy też był nagrywany. Trzecia płyta, "The House On The Causeway", nagrywana była w opuszczonym domu, który znajdował się - a jakże - na końcu drogi gdzieś na wybrzeżu Dorset. No i płyta ostatnia, tegoroczna, bohaterka niniejszego tematu. Chyba wiecie już, gdzie tkwią dla niej inspiracje, i gdzie była nagrywana. A i B wybrali się ze starannie dobranym sprzętem (a traf chciał, że rejestracja przypadła akurat na najbardziej okrutną zimę w historii regionu od tej z 1978 roku!) w miejsce, w którym miało miejsce zaginięcie Millicent i nagrali muzyczną ilustrację do jej ostatniej wędrówki. I tak panowie odwiedzili w tej swojej "muzykodokumentalistyce" dom Blades, jej lekarza, schronisko człowieka, którego podejrzewano o morderstwo kobiety, herbaciarnię, do której uczęszczała i tak dalej. To nie wszystko - posunęli się jeszcze dalej, do tego stopnia, że cały materiał na płytę zarejestrowany został pod wpływem mocnego środka medycznego o nieprzewidywalnych efektach ubocznych, który Millicent Blades miała przepisany na swoje dolegliwości. W świetle powyższego zaryzykuję twierdzenie, że Reigns nie uważa się za zespół muzyczny sensu stricto, a raczej coś w rodzaju badaczy, poszukiwaczy, może odkrywców, z pewnością storytellers.
A sama muzyka? To również swojego rodzaju wędrówka, wędrówka po uczuciach, humorach, charakterach. Po stylach. Twórcy nie bali się łączyć i mieszać różnych wpływów z pogranicza eksperymentalnego rocka, muzyki akustycznej i subtelnej, choć wyraźnej elektroniki. Na minimalistycznym, ambientowym gruncie wybudowali misterny kolaż akustycznych, gitarowych plam i elektrycznych, szaleńczych pochodów poprzetykany dźwiękami pianina i różnymi syntetycznymi brzmieniami, od okazjonalnych drone'ów po żywe, zdecydowane, ale w ogóle nie nachalne elektro - wszystkie składniki ładnie ze spobą współgrają i nie ma mowy o jakimś natrętctwie któregoś z wielu pojawiających się na "The Widow Blades" stylów. Najbezpieczniej chyba byłoby określić muzykę z tej płyty jako taki misz-masz eksperymentalnego (czy tam art-) rocka i brzmień ambientowych. Warto też zwrócić uwagę na niskie, przejmujące wokale, które dodają wiele uroku całości.
Wspomniałem, że ta płyta to taka swoista wędrówka, i zrobiłem to nie bez kozery. Nie chciałbym wklejać tutaj na zachętę linków z youtube, bo raz, że jest to koncept album i nie przepadam za takim wyrywaniem z kontekstu, a dwa, że zniszczyło by to doświadczenie. Otóż warto przebrnąć przez cały album, gdyż to, co dzieje się w ostatnim, niespełna dwudziestominutowym utworze "The Mounds", wynagrodzi z nawiązką nawet słuchaczy, którzy dotychczas kręcili nosem. Absolutnie piękny finał płyty i historii, napięcie budowane jest z takim kunsztem, że łatwo zatopić się bez pamięci w tych dźwiękach i siedząc jak na szpilkach oczekiwać puenty, która jest... posłuchajcie. Warto dodać, że ten finalny utwór z płyty nagrywany był właśnie w okolicy kurhanów, w miejscu, w którym Millicet Blades zaginęła.
Polecam i zapraszam:
