Cholera... Ja chciałem założyć ten temat, tylko jakoś nigdy nie starczało mi czasu.
Od czego tu zacząć? Może od tego, że zawsze miałem pod górkę z Chrome. Mimo szczerego podziwu dla tej kapeli niemal każdy album musiałem przemielić kilka, a niektóre kilkanaście razy, żeby coś we łbie zaskoczyło. Oczywiście było też w nich coś, co zawsze mnie pociągało i sprawiało, że musiałem zrobić kolejne podejście. Może chodziło o znajome dźwięki, kojarzące się z twórczością innych zespołów, które już znałem i lubiłem? Trzeba bowiem przyznać, że Chrome to taki punkt węzłowy, gdzie kosmiczna muzyka z przełomu lat 60. i 70. splata się z tym co było później - post-punkiem, industrialem, noisem itp.
Helios Creed zawsze powtarzał, że psychodelia to rzecz ponadczasowa, nie związana z konkretną epoką, istniejąca od starożytności – żadna tam domena hippisów. Doświadczenie psychodeliczne nieobce było społecznościom pierwotnym, plemionom żyjącym na różnych kontynentach. Muzyka może przywracać to doświadczenie ludziom naszych czasów. W szczególności TA muzyka miała spełniać to zadanie. Przynajmniej brzmiała jakby była formą komunikacji dla istot w stanie rozszerzonej świadomości.
Zresztą dość pierdolenia. Pokrótce o kilku pozycjach z dość długiej dyskografii tych szamanów:
The Visitations
Prezentuje jeszcze nie w pełni ukształtowane oblicze zespołu, zatopione w klasycznej psychodelii lat 60-tych i 70-tych. Wyraźne inspiracje Hawkwind, do tego trochę etnicznych wibracji (w warstwie rytmicznej), nadających specyficznego luzu tym kompozycjom. Teksty w klimatach sci-fi, traktujące o gwiezdnych podróżach i kontaktach z obcymi. Utwory wciąż jeszcze uporządkowane, bez awangardowych szaleństw – trochę zmodyfikowanych dźwięków gitary, dość typowej, nieco nawet przestarzałej, bo zbyt dosłownie odwołującej się do epoki, która złote lata miała już za sobą. Miło się tego słucha, ale bez szoku i przymusu ciągłego skupiania uwagi na coraz to nowych dźwiękach, co będą wymuszały kolejne albumy.
Alien Soundtracks
Pierwszy album z Heliosem Creed na pokładzie tego lecącego donikąd statku kosmicznego. Płytę otwiera „Chromosome Damage” – prosty, niemal punkowy wykurw w stylu The Stooges, który jednak po 1,5 minuty milknie i nagle, po chwili ciszy, do gry wchodzi psychodeliczna, rozciągnięta gitara, przenosząca słuchacza w odległe rejony kosmosu. Takie bezceremonialne podejście do narracji muzycznej jest typowym składnikiem twórczości Chrome i decyduje niekiedy o postawie „love it or hate it”, jaką przyjmują odbiorcy w stosunku do tego zespołu. Klimat w obrębie, bądź co bądź, krótkich utworów może się zmienić nawet kilkakrotnie. W Chrome zawsze chodziło o radosną eksperymentację, o poszerzanie świadomości. Wraz z kolejnymi kawałkami atmosfera płyty zmienia się z punkowej w całkowicie porąbany, psychodeliczny jam. „Nova Feedback” to niepokojący, narkotyczny trip. „Pygmies in Zee Dark” to z kolei szalony kawałek, pełen industrialnych wtrętów, plemiennej rytmiki i wyjącej w konwulsjach, torturowanej gitary elektrycznej. „Slip it to the Android” wprowadza radosny nastrój za sprawą piskliwego i wyluzowanego, kosmicznego funku, który dominuje już niemal do końca albumu.
Half-Machine Lip Moves
Płyta ze wszech miar wpływowa i radykalna. Rozwrzeszczany rock (a’la The Stooges) w konfrontacji z psychodelicznymi i industrialnymi odjazdami. Wciąż słychać oczywiście Hawkwind, ale jakby w krzywym zwierciadle – w wymiarze mniej hippisowskim, a bardziej paranoidalno-industrialnym. To koniec marzeń o gwiezdnej utopii, czy też przestrzegania przed możliwymi zagrożeniami rozwoju technologicznego i zarazem koniec złudzeń kontrrewolucji. Przechodzimy do efektów – to, przed czym ostrzegano JUŻ SIĘ STAŁO. „Zombie Warfare” doskonale opisuje stan umysłu twórców, a pośrednio ilustruje sytuację naszej cywilizacji. To dokument epoki, na równi z wcześniejszymi o rok krążkami Pere Ubu i Devo. Ciężki jak jasna cholera początek „Mondo Anthem”, pokazuje, gdzie należy szukać początków rocka industrialnego. Zresztą również noise-rocka i nie tylko – tu czyha na Was wszelka muzyczna aberracja. W każdym utworze słuchacza atakuje masa dziwnych dźwięków, których pochodzenia trudno się domyślić. Rozbijają one rockowy rdzeń utworów, zaburzają konstrukcję, czyniąc ją niekiedy nieczytelną. Zapewne właśnie to, że zespól balansuje nieraz na krawędzi free-improv, sprawia, że tak trudno niektórym zaakceptować i pokochać ich twórczość. Tu nie ma miejsca na prostą, biologiczną wręcz miłość do chwytliwej melodii.
Red Exposure
Chrome w wersji mniej krzykliwej i mniej chaotycznej, za to jeszcze bardziej syntezatorowej, zimnej i klaustrofobicznej. Ten album odzwierciedla najbardziej zdziwaczałe ideały muzyczne tamtych czasów, od post-ludzkiej syntetyczności Gary’ego Numana i jego Tubeway Army po paranoiczne zawodzenia Devo. Dla mnie to jeden z praprzodków „Mechanical Animals” (co w sumie można powiedzieć o dwóch kolejnych płytach). Pokrzywione miniaturki muzyczne urzekające swoją groteskowością. Mogłyby być prostymi piosenkami z lat 50-tych, gdyby nie przepuszczenie ich przez filtr w postaci umysłów dwóch szaleńców, takich jak Helios Creed i Damon Edge. Jeden z moich ulubionych punktów w ich dyskografii.
Blood on the Moon
Creed i Edge rozwijają konsekwentnie formułę znaną z poprzedniego albumu. To nieco bardziej „konwencjonalna”, wręcz piosenkowa pozycja w dyskografii Amerykanów. Większość kawałków oparta została o jednostajną, wręcz mechaniczną, pracę basu i perkusji, do tego syntezator oraz przetworzona na różne sposoby gitara i w efekcie mamy psychodeliczny cyberpunk-rock. Znikają fragmenty sprawiające wrażenie improwizacji, nie ma też chaotycznych przeskoków między motywami. Większość odjazdów ma miejsce w tle, podczas gdy sztywną strukturę utworów z powodzeniem podtrzymuje monotonny rytm.
Third from the Sun
Najdłuższy na płycie, ponad 8-minutowy „Armageddon”, to mój faworyt - o jego coverowanie powinny bić się kapele pokroju Godflesh, Ministry, czy z innej beczki Nine Inch Nails. Po prostu industrialno-rockowy klasyk (z ’82 roku), wpadający w ucho już przy pierwszym odsłuchu. Zresztą chwytliwość to kolejna ważna cecha tego albumu. Można wprawdzie żałować, że muzycy całkowicie porzucili beztroską i przyprawiającą o zawrót głowy zabawę dźwiękami i zbliżyli się do post-punkowych standardów, ale z drugiej strony wciąż słychać, że to Chrome. Wciąż można odczuć ten charakterystyczny powab hard-sci-fi, z lekko industrialnym posmakiem. Kto nie polubił trzech pierwszych albumów z pewnością może spróbować swoich sił z trzema kolejnymi, zapewne z lepszym skutkiem. Uwagę zwraca też nawiedzony „Off the Line” z przestrzennymi, niemal „gotyckimi” chórkami (a przypominam po raz kolejny, że to 1982 r.).
Dobra... na razie tyle. Trochę się rozpędziłem, ale mam już dość chwilowo. Reszta kiedy indziej.