BIOSPHERE / Geir Jenssen
: 28-10-2013, 13:14
Can we make it back to Earth?
The risk is great, the decision of course, is yours.

Biosphere to jeden z bardziej znanych projektów poruszających się w ramach szeroko rozumianego ambientu. Jest na forum wielu fanów tego typu elektroniki, ale z jakiegoś powodu bardzo rzadko ktokolwiek o nim wspomina. Jest to z całą pewnością niezwykle wielowymiarowa i bogata w treść muzyka (a jak wiadomo, o to drugie bywa ciężko w tym gatunku), stąd pomysł na temat propagandowy.

Geir Jenssen, który od ponad dwóch dekad publikuje muzykę pod szyldem Biosphere, urodził się w Tromsø w Norwegii. Myślę, że warto wspomnieć o jego rodzinnym mieście, gdyż znając płyty Biosphere trudno oprzeć się wrażeniu, że taka muzyka nie mogłaby powstać w innym miejscu świata.

Tromsø to siódme co do populacji miasto w Norwegii, znajdujące się 350 km na północ od koła podbiegunowego. Taka lokalizacja powoduje, w połączeniu z pobliskim pasmem gór, że słońce jest kompletnie niewidoczne przez część roku, natomiast noc polarna trwa od 21 listopada do 21 stycznia. Dla odmiany – fenomenem znany jako „midnight sun”, tj. okres, w którym słońce jest widoczne o północy, trwa od 20 maja do 22 lipca. Jest to też jedno z najlepszych miejsc na świecie jeśli chodzi o widoczność zorzy polarnej:

Jak widać z tych skrótowych informacji, musi to być specyficzne miejsce, w którym większości z nas ciężko byłoby wyobrazić sobie życie. Kompletnie inny rytm funkcjonowania, arktyczne temperatury, długie okresy nieprzerwanej ciemności – tak mniej więcej wygląda klimat w jakim narodziło się Biosphere.
Parę słów o samym bohaterze tematu. Pełnoprawną karierę muzyczną rozpoczął w norweskim trio Bel Canto, które wykonuje muzykę klasyfikowaną jako dream pop. Czy jest to określenie słuszne, nie wnikam, bo sam liznąłem ledwie płytę „Birds of Passage” i jakoś mnie nie porwała. Tak czy inaczej, zespół osiągnął relatywnie duży sukces komercyjny, nie mniej Jenssen postanowił opuścić grupę i w 1990 roku wydał pod nazwą Bleep płytę „The north pole by submarine”. Album ten sygnalizuje już kierunek w jakim Geir podążąć będzie pod szyldem Biosphere. Swój najważniejszy projekt powołał do życia wraz z wydaniem 12” singla „The Fairy tale”, z którego tytułowy utwór znalazł się na debiutanckim „Microgravity”.
Biosphere wydało do dziś 11 albumów - poniżej skupię się na kilku, które wg mnie dają niezły obraz różnorodności perspektyw artystycznych i przede wszystkim niezwykłego talentu jakim dysponuje Jenssen. Warto jeszcze wspomnieć, że jest on zapalonym himalaistą, czego wyrazy można dostrzec w muzyce Biosphere. Wg Wikipedii jego największym osiągnięciem jest zdobycie Cho Oyu w Himlajach (8201 m) bez dodatkowego tlenu. Jednym z efektów tego niesamowitego wyczynu jest płyta „Cho Oyu 8201m – Field Recordings from Tibet”, sygnowana jego imieniem i nazwiskiem.

Przygodę z biosferą proponuję rozpocząć tradycyjnie – chronologicznie. Będzie to więc album Microgravity wydany w 1991 nakładem wytwórni Apollo. Płyta spotkała się z dość chłodnym przyjęciem, nie mniej jest to rewelacyjny kawałek muzyki z gatunku ambient house. Mamy więc rozległe plamy dźwiękowe, obfite sample i, jak sugeruje tytuł płyty bądź utwory typu Baby Satellite czy Cygnus-A, generalnie mocno kosmiczny klimat.
Album zbudowany jest na bazie bardzo dynamicznych, niekiedy mocno „zbasowanych” bitów, co nadaje całości momentami wręcz dyskotekowego charakteru. Stąd też nasuwają się skojarzenia z estetyką cyberpunku (szczególnie w rewelacyjnym Chromosphere, który mógłby się znaleźć na scieżce dźwiękowej do Matrixa). Mocne bity kontrastują z rozmarzonymi kosmicznymi pejzażami, mimo to całość jest świetnie skonstruowana – Microgravity można słuchać na okrągło. Highlightem płyty jest dla mnie wspaniały „Tranquilizer”, z cytowaną przeze mnie na początku kwestią z brytyjskiego serialu z lat 70. – Space 1999. Do odsłuchu tutaj:
Jest to płyta mało reprezentatywna dla stylu, z którego słynie Biosphere, nie mniej słucha się jej rewelacyjnie i ma niesamowicie „kolorwy” klimat. Stąd bardzo gorąco polecam.

Przenieśmy się teraz do roku 1997, kiedy to Biosphere wydaje swoją najbardziej znaną i najlepiej docenioną płytę. Jest to Substrata, pierwszy w pełni ambientowy krążek Jenssena, wydany brytyjskie All Saints Records (w CV wytwórni znajdziemy m.in. Briana Eno).
Żegnamy się z bitami i klimatem sci-fi by wejść w bezkresne przestrzenie koła podbiegunowego. Otwierający „As the sun kissed the horizon” zwiastuje charakter reszty płyty – skrajny minimalizm, powolne, metodyczne rzeźbienie arktycznego pejzażu i zimny do szpiku kości klimat. Płyta nie jest jednak czysto „przyrodniczym” albumem z rodzaju tych wydawanych przez np. Carbon Based Lifeforms. Jeden z najlepszych numerów – hipnotyczny „The things I tell you” zawiera np. cytat z serialu Twin Peaks, w innym pojawiają się nagrania z relacji rosyjskiego telepaty. Z jednej strony mamy więc tu medytację nad potęgą obojętnego na los człowieka świata natury, z drugiej przebijają się elementy jakiejś dziwnej introspekcji. Całość daje niesamowity efekt.
Ciężko tego albumu słuchać w kawałkach, dlatego najlepiej założyć słuchawki na uszy i całkowicie zapomnieć o bożym świecie – co w tym przypadku jest naprawdę bardzo łatwe. Słuchałem tej płyty spacerując po górach w Szkocji i tych wrażeń audiowizualnych nie da się z niczym porównać – polecam zarówno Szkocję, jak i Substratę ;). Absolutne 10/10 i moim zdaniem jeden z najlepszych albumów ostatnich 20 lat.

Kolejny album, na który chciałbym zwrócić Waszą uwagę to Cirque z 2000 roku, wydany przez Touch Records. Mam wrażenie, że płyta ta stoi nieco w cieniu Substraty – i w sumie jest to zrozumiałe w kontekście tego co pisałem wyżej. Wg mnie jest to jednak przynajmniej równie dobra rzecz.
Zgodnie z tym co sugeruje okładka, Cirque to kolejna wyprawa na skute lodem szczyty wysokich gór. Krótka przeklejka z Wikipedii odnośnie samego tytułu albumu:
Podsumowując – płyta mniej radykalna, ale też i kompletnie inna niż Substrata. Absolutna czołówka katalogu Jenssena.

Lecimy dalej. Tym razem lot jest naprawdę daleki, bo skończymy aż na orbicie okołoziemskiej. Shenzhou (2002, Touch Records) swoją nazwę bierze od chińskiego statku załogowego. Zgodnie ze zmianą „tematyki”, klimat płyty jest diametralnie inny od poprzednich. Co tu dużo mówić, wisimy w metalowej puszcze made in china zawieszonej około 300 kilometrów nad ziemią – wesoło nie jest. Taka jest i ta płyta – cholernie mroczna, klaustrofobiczna, oparta na zapętlonych, nawracających bez końca motywach melodyjnych. Jest jeszcze bardziej minimalnie niż wcześniej. Słowem, nielekki album – tak jak Cirque czy Microgravity bardzo łatwo załapać po krótkim czasie, tak Shenzou wymaga cierpliwości. Warto. Nie trzeba lecieć wraz z Lustmordem wgłąb czarnej dziury, żeby przekonać się, że kosmos nie jest przyjemnym miejscem – wystarczy wycieczka na pokładzie Shenzhou.

Ostantni album o jakim dziś napiszę przynosi kolejną radykalną zmianę lokalizacji i obiektu zainteresowań Jenssena. Z makroskali orbity wracamy na ziemię wprost do mikroświata przyrody. Dropsonde to zresztą termin określający, jak się nietrudno domyślić, sondę zrzucaną z dużej wysokości z pokładu samolotu, której celem jest rejestrowanie m.in. danych pogodowych.
Moja interpretacja tej płyty idzie w myśl tytułu – jest to relacja ze świata natury, tym razem jednak kwitnącej życiem i energią; zamiast skutych lodem nieśmiertelnych skał, Jenssen opowiada nam o ptakach (rewelacyjny „Birds fly by flapping their wings” z jazzującym (!) podkładem), lasach, rzekach i innych przyjemnych rzeczach. No właśnie – jest to po prostu przyjemna muzyka. Pod względem wydźwięku jest to zdecydowanie najbardziej pozytywny album Biosphere z tych, które znam. Proszę jednak nie mylić tego z takim tam „użytkowym” ambientem przyrodniczym jakiego pełno – to nadal Jenssen, człowiek który o prozaicznych sprawach potrafi opowiadać w niebanalny sposób.
Birds fly by flappng their wings:
Jeszcze jedna refleksja tytułem zakończenia: płyty z katalogu Biosphere są bardzo różnorodne (co, mam nadzieję, udało mi się wykazać powyżej), ale łączy je jeden wspólny mianownik: wyczucie smaku. Nieważne czy Jenssen relacjonuje wspinaczkę na ośmiotysięcznik, czy snuje wizję dystopijnej przyszłości – jego muzyka jest zawsze elegancka i wyważona. Z bardzo ograniczonych środków wyrazu potrafi wykrzesać ogrom emocji. Rewelacyjny gość - gorąco polecam.
edit: A tutaj jako zajawka swietny, oldskulowy teledysk do utworu z plyty Patashnik (drugi album):
Jakk wchodzi ten beat - Kosmos!
The risk is great, the decision of course, is yours.

Biosphere to jeden z bardziej znanych projektów poruszających się w ramach szeroko rozumianego ambientu. Jest na forum wielu fanów tego typu elektroniki, ale z jakiegoś powodu bardzo rzadko ktokolwiek o nim wspomina. Jest to z całą pewnością niezwykle wielowymiarowa i bogata w treść muzyka (a jak wiadomo, o to drugie bywa ciężko w tym gatunku), stąd pomysł na temat propagandowy.

Geir Jenssen, który od ponad dwóch dekad publikuje muzykę pod szyldem Biosphere, urodził się w Tromsø w Norwegii. Myślę, że warto wspomnieć o jego rodzinnym mieście, gdyż znając płyty Biosphere trudno oprzeć się wrażeniu, że taka muzyka nie mogłaby powstać w innym miejscu świata.

Tromsø to siódme co do populacji miasto w Norwegii, znajdujące się 350 km na północ od koła podbiegunowego. Taka lokalizacja powoduje, w połączeniu z pobliskim pasmem gór, że słońce jest kompletnie niewidoczne przez część roku, natomiast noc polarna trwa od 21 listopada do 21 stycznia. Dla odmiany – fenomenem znany jako „midnight sun”, tj. okres, w którym słońce jest widoczne o północy, trwa od 20 maja do 22 lipca. Jest to też jedno z najlepszych miejsc na świecie jeśli chodzi o widoczność zorzy polarnej:

Jak widać z tych skrótowych informacji, musi to być specyficzne miejsce, w którym większości z nas ciężko byłoby wyobrazić sobie życie. Kompletnie inny rytm funkcjonowania, arktyczne temperatury, długie okresy nieprzerwanej ciemności – tak mniej więcej wygląda klimat w jakim narodziło się Biosphere.
Parę słów o samym bohaterze tematu. Pełnoprawną karierę muzyczną rozpoczął w norweskim trio Bel Canto, które wykonuje muzykę klasyfikowaną jako dream pop. Czy jest to określenie słuszne, nie wnikam, bo sam liznąłem ledwie płytę „Birds of Passage” i jakoś mnie nie porwała. Tak czy inaczej, zespół osiągnął relatywnie duży sukces komercyjny, nie mniej Jenssen postanowił opuścić grupę i w 1990 roku wydał pod nazwą Bleep płytę „The north pole by submarine”. Album ten sygnalizuje już kierunek w jakim Geir podążąć będzie pod szyldem Biosphere. Swój najważniejszy projekt powołał do życia wraz z wydaniem 12” singla „The Fairy tale”, z którego tytułowy utwór znalazł się na debiutanckim „Microgravity”.
Biosphere wydało do dziś 11 albumów - poniżej skupię się na kilku, które wg mnie dają niezły obraz różnorodności perspektyw artystycznych i przede wszystkim niezwykłego talentu jakim dysponuje Jenssen. Warto jeszcze wspomnieć, że jest on zapalonym himalaistą, czego wyrazy można dostrzec w muzyce Biosphere. Wg Wikipedii jego największym osiągnięciem jest zdobycie Cho Oyu w Himlajach (8201 m) bez dodatkowego tlenu. Jednym z efektów tego niesamowitego wyczynu jest płyta „Cho Oyu 8201m – Field Recordings from Tibet”, sygnowana jego imieniem i nazwiskiem.

Przygodę z biosferą proponuję rozpocząć tradycyjnie – chronologicznie. Będzie to więc album Microgravity wydany w 1991 nakładem wytwórni Apollo. Płyta spotkała się z dość chłodnym przyjęciem, nie mniej jest to rewelacyjny kawałek muzyki z gatunku ambient house. Mamy więc rozległe plamy dźwiękowe, obfite sample i, jak sugeruje tytuł płyty bądź utwory typu Baby Satellite czy Cygnus-A, generalnie mocno kosmiczny klimat.
Album zbudowany jest na bazie bardzo dynamicznych, niekiedy mocno „zbasowanych” bitów, co nadaje całości momentami wręcz dyskotekowego charakteru. Stąd też nasuwają się skojarzenia z estetyką cyberpunku (szczególnie w rewelacyjnym Chromosphere, który mógłby się znaleźć na scieżce dźwiękowej do Matrixa). Mocne bity kontrastują z rozmarzonymi kosmicznymi pejzażami, mimo to całość jest świetnie skonstruowana – Microgravity można słuchać na okrągło. Highlightem płyty jest dla mnie wspaniały „Tranquilizer”, z cytowaną przeze mnie na początku kwestią z brytyjskiego serialu z lat 70. – Space 1999. Do odsłuchu tutaj:
Jest to płyta mało reprezentatywna dla stylu, z którego słynie Biosphere, nie mniej słucha się jej rewelacyjnie i ma niesamowicie „kolorwy” klimat. Stąd bardzo gorąco polecam.

Przenieśmy się teraz do roku 1997, kiedy to Biosphere wydaje swoją najbardziej znaną i najlepiej docenioną płytę. Jest to Substrata, pierwszy w pełni ambientowy krążek Jenssena, wydany brytyjskie All Saints Records (w CV wytwórni znajdziemy m.in. Briana Eno).
Żegnamy się z bitami i klimatem sci-fi by wejść w bezkresne przestrzenie koła podbiegunowego. Otwierający „As the sun kissed the horizon” zwiastuje charakter reszty płyty – skrajny minimalizm, powolne, metodyczne rzeźbienie arktycznego pejzażu i zimny do szpiku kości klimat. Płyta nie jest jednak czysto „przyrodniczym” albumem z rodzaju tych wydawanych przez np. Carbon Based Lifeforms. Jeden z najlepszych numerów – hipnotyczny „The things I tell you” zawiera np. cytat z serialu Twin Peaks, w innym pojawiają się nagrania z relacji rosyjskiego telepaty. Z jednej strony mamy więc tu medytację nad potęgą obojętnego na los człowieka świata natury, z drugiej przebijają się elementy jakiejś dziwnej introspekcji. Całość daje niesamowity efekt.
Ciężko tego albumu słuchać w kawałkach, dlatego najlepiej założyć słuchawki na uszy i całkowicie zapomnieć o bożym świecie – co w tym przypadku jest naprawdę bardzo łatwe. Słuchałem tej płyty spacerując po górach w Szkocji i tych wrażeń audiowizualnych nie da się z niczym porównać – polecam zarówno Szkocję, jak i Substratę ;). Absolutne 10/10 i moim zdaniem jeden z najlepszych albumów ostatnich 20 lat.

Kolejny album, na który chciałbym zwrócić Waszą uwagę to Cirque z 2000 roku, wydany przez Touch Records. Mam wrażenie, że płyta ta stoi nieco w cieniu Substraty – i w sumie jest to zrozumiałe w kontekście tego co pisałem wyżej. Wg mnie jest to jednak przynajmniej równie dobra rzecz.
Zgodnie z tym co sugeruje okładka, Cirque to kolejna wyprawa na skute lodem szczyty wysokich gór. Krótka przeklejka z Wikipedii odnośnie samego tytułu albumu:
Znów uderza nas więc niezmierzona przestrzeń i minimalizm, nie jest to jednak powtórka z rozrywki – zakres brzmieniowy jest szerszy niż na poprzednim albumie i w paru miejscach pojawiają się nawet elektroniczne beaty. Nie jest to też w żadnym wypadku powrót do house’owej motoryki z Microgravity – tutaj sample perkusyjne są bardzo monotonne i wycofane. W zasadzie pod tym względem jest to odwrócenie schematu z debiutu - główną rolę grają plamy dźwięku, natomiast perkusja wybija rytm gdzieś daleko w tle. Wygląda to tak przede wszystkim w kosmicznym „When I leave” (w którym dodatkowo umieszczono nagrania głosu, znów mocno surrealistyczne) i w punkcie kulminacyjnym albumu jakim jest podzielony na dwie części „Algae and Fungi”. W tym ostatnim podkład przywodzi na myśl breakbeat, tak więc, w połączeniu z przestrzennością i chłodem syntezatorów, efekt jest piorunujący.Cyrk lodowcowy (kar, kocioł lodowcowy) – półkoliste lub owalne zagłębienie otoczone z trzech stron stromymi stokami (ścianami), a z czwartej ryglem skalnym.
Podsumowując – płyta mniej radykalna, ale też i kompletnie inna niż Substrata. Absolutna czołówka katalogu Jenssena.

Lecimy dalej. Tym razem lot jest naprawdę daleki, bo skończymy aż na orbicie okołoziemskiej. Shenzhou (2002, Touch Records) swoją nazwę bierze od chińskiego statku załogowego. Zgodnie ze zmianą „tematyki”, klimat płyty jest diametralnie inny od poprzednich. Co tu dużo mówić, wisimy w metalowej puszcze made in china zawieszonej około 300 kilometrów nad ziemią – wesoło nie jest. Taka jest i ta płyta – cholernie mroczna, klaustrofobiczna, oparta na zapętlonych, nawracających bez końca motywach melodyjnych. Jest jeszcze bardziej minimalnie niż wcześniej. Słowem, nielekki album – tak jak Cirque czy Microgravity bardzo łatwo załapać po krótkim czasie, tak Shenzou wymaga cierpliwości. Warto. Nie trzeba lecieć wraz z Lustmordem wgłąb czarnej dziury, żeby przekonać się, że kosmos nie jest przyjemnym miejscem – wystarczy wycieczka na pokładzie Shenzhou.

Ostantni album o jakim dziś napiszę przynosi kolejną radykalną zmianę lokalizacji i obiektu zainteresowań Jenssena. Z makroskali orbity wracamy na ziemię wprost do mikroświata przyrody. Dropsonde to zresztą termin określający, jak się nietrudno domyślić, sondę zrzucaną z dużej wysokości z pokładu samolotu, której celem jest rejestrowanie m.in. danych pogodowych.
Moja interpretacja tej płyty idzie w myśl tytułu – jest to relacja ze świata natury, tym razem jednak kwitnącej życiem i energią; zamiast skutych lodem nieśmiertelnych skał, Jenssen opowiada nam o ptakach (rewelacyjny „Birds fly by flapping their wings” z jazzującym (!) podkładem), lasach, rzekach i innych przyjemnych rzeczach. No właśnie – jest to po prostu przyjemna muzyka. Pod względem wydźwięku jest to zdecydowanie najbardziej pozytywny album Biosphere z tych, które znam. Proszę jednak nie mylić tego z takim tam „użytkowym” ambientem przyrodniczym jakiego pełno – to nadal Jenssen, człowiek który o prozaicznych sprawach potrafi opowiadać w niebanalny sposób.
Birds fly by flappng their wings:
Jeszcze jedna refleksja tytułem zakończenia: płyty z katalogu Biosphere są bardzo różnorodne (co, mam nadzieję, udało mi się wykazać powyżej), ale łączy je jeden wspólny mianownik: wyczucie smaku. Nieważne czy Jenssen relacjonuje wspinaczkę na ośmiotysięcznik, czy snuje wizję dystopijnej przyszłości – jego muzyka jest zawsze elegancka i wyważona. Z bardzo ograniczonych środków wyrazu potrafi wykrzesać ogrom emocji. Rewelacyjny gość - gorąco polecam.
edit: A tutaj jako zajawka swietny, oldskulowy teledysk do utworu z plyty Patashnik (drugi album):
Jakk wchodzi ten beat - Kosmos!