A chodzi o nowy album Bena Frosta „A U R O R A”, który jest jednym z jaśniejszych punktów na muzyczno-alternatywnym firmamencie w tym roku. Z tą jasnością, to może nie powinienem przesadzać, bowiem islandzki muzyk / producent, podopieczny samego Briana Eno, zabiera nas na wycieczkę do jądra ciemności, czyli do ogarniętej wojną domową Demokratycznej Republiki Konga.

Album wypełniają huragany syntezatorowego noise’u, który jednak rzadko przybiera postać statycznej ściany białego szumu, zamiast tego co i rusz przeistacza się w prawdziwie majestatyczne melodie budujące wcale nie jednorodną atmosferę tego materiału. Żeby było śmieszniej, jeśli wymaga tego sytuacja Frost potrafi skręcić znienacka w kierunku muzyki klubowej. Jest taki moment na płycie, który wywala człowieka z kapci, kiedy w najbardziej podniosłym momencie wskakuje typowo balearyczny motyw. Kościec dla tych dźwięków stanowi plemienne bębnienie w wykonaniu Grega Foxa (bębniarza Lithurgy, obecnie lidera Guardian Alien) i Thora Harrisa (Swans) wspomaganych przez multiinstrumentalistę Shahzada Ismaily’ego. Dzięki zaproszonym muzykom i przy całej odwadze Frosta w kwestii użycia melodii „A U R O R A” nie nudzi nawet przez chwilę, chociaż z drugiej strony nie jest dziełem rozbuchanym aranżacyjnie.
Obecność Thora Harrisa nie powinna dziwić, zważywszy, że Frost udzielał się gościnnie na wydanym w 2012 r. znakomitym „The Seer”. Warto też odnotować jego featuring na zeszłorocznym albumie Tima Heckera, co wprawdzie nie ma związku ze składem muzyków na „A U R O R A”, ale pokazuje mniej więcej w jakich rejonach porusza się bohater niniejszego tematu.
Ja osobiście z Benem Frostem po raz pierwszy świadomie zetknąłem się przy okazji zeszłorocznego Biennale Sztuki w Wenecji, gdzie w pawilonie irlandzkim miałem okazję oglądać video-instalację autorstwa Richarda Mosse „The Enclave”, do której właśnie Frost skomponował ścieżkę dźwiękową. Wspominam o tym nie bez powodu, bowiem to właśnie wspólna wyprawa Mosse i Frosta do Konga, w ramach pracy nad tym przedsięwzięciem stała się twórczym katalizatorem, który wpłynął na kształt i koncepcję „A U R O R Y”. Frost sam podkreśla, że jego nową płytę można, a nawet należy interpretować przez pryzmat pracy Richarda Mosse i że ich dzieła wzajemnie się przenikały (chociaż soundtrack do „Enklawy” w rzeczywistości wypełnia inny materiał).
Irlandzki fotograf Richard Mosse, w swoich pracach porusza się między krytyką fotograficznego medium a problematyką rewizji narodowych traum i konfliktów. Szukając nowego ujęcia fotografii wojennej, Mosse zaczął w 2009 roku robić zdjęcia w podczerwieni. Wykorzystywał do tego celu specjalną, czułą na podczerwień błonę fotograficzną o nazwie Aerochrome stworzoną przez firmę Kodak w czasie drugiej wojny światowej. Pierwotnie była ona przeznaczona dla wojska, które wykorzystywało ją do robienia rekonesansowych zdjęć lotniczych. Błona Aerochrome rejestrowała szczególny zakres barw, co pozwalało na wykrywanie obcych wojsk kamuflujących się przy użyciu gęstej roślinności: normalne listowie wychodziło na zdjęciach różowe i czerwone, natomiast to stosowane do kamuflażu – purpurowe i niebieskie.
[youtube][/youtube]
Demokratyczna Republika Kongo to jeden z najbardziej ponurych zakątków współczesnego świata. Szacuje się, że w tym targanym różnymi konfliktami kraju w ciągu ostatnich 15 lat zginęło ponad 5 milionów ludzi. To w zdecydowany sposób wpływa na odbiór fotografii Mosse’a. Dzięki zastosowaniu błony Kodak Aerochrome udało mu się wykreować zupełnie alternatywną, psychodeliczną wizję Kongo. Horror dnia codziennego został na zdjęciach przykryty landrynkowym różem, wytwarzając przez to jaskrawy kontrast, między drastycznymi faktami a nierealnym urokiem obrazu. Zdjęcia pokazują więc to, co jest, ale czego nie widać (na kliszy odciska się spektrum światła, niewidzialnego dla ludzkiego oka). Jest to nie tylko metafora zapomnianej wojny, ale także próba pokazania tego, co umyka naszemu wzrokowi – próba skłonienia odbiorcy do refleksji. Uzyskane w/w metodą kadry, na których zieleń bujnego lasu staje się głęboką Magentą, emanują tragicznym pięknem.


Taka też jest „A U R O R A” – może to tylko kwestia wtłoczenia pewnej wiedzy do głowy odbiorcy, ale w tej muzyce niewątpliwie jest wyraźnie wyczuwalne napięcie – słuchając tej płyty można złapać pewne skojarzenia – adrenalina, niepewność, poczucie zagrożenia – to na pewno, a zatem łatwo to przetransponować na niestabilność codziennego życia w rejonie ogarniętym wojną, gdy zna się już historię stojącą za dźwiękami. Momentami syntezator brzmi niczym wszędobylskie insekty wypełniające swoim brzęczeniem audiosferę mieszkańców Kongo w dzień i w nocy, a kiedy nagle milkną można spodziewać się najgorszego.
W wywiadach i recenzjach dotyczących powyższego albumu pojawiają się określenia w rodzaju „violent beauty”, co jest o tyle ciekawe, że wszelkiego rodzaju muzyczną aberrację, a zwłaszcza tę związaną z gatunkiem noise, zwykło się opisywać za pomocą kategorii wzniosłości (czyli – mówiąc w duuużym skrócie – satysfakcji wyniesionej ze szczęśliwie przeżytej sytuacji granicznej). Całkiem możliwe, że przewałkowana na wszystkie sposoby narracja wzniosłości stała się już zwykłym banałem (choć wciąż trafnym) i znudzeni krytycy postanowili wrócić do jeszcze bardziej zużytego i banalnego „piękna”, które przez ostatni czas trochę „odpoczęło”, albo… po prostu coś w tym jest i „A U R O R A” rzeczywiście promieniuje swego rodzaju pięknem – z zastrzeżeniem, że jest ono przemieszane z jakimś odczuciem tragedii oraz grozy. Nie brakuje tam też patosu. Rezultatem współistnienia w/w składników jest pewnego rodzaju epickość tego materiału. Wiem, że to słowo nie zawsze ma dobre konotacje i zazwyczaj kojarzy się z kiczem, ale „A U R O R A” może być odbierana w taki sposób, w jaki odbieramy pozbawiony komentarza film dokumentalny o świecie przyrody – np. dzieje jakiegoś lądu, albo historia jakiejś grupy zwierząt opowiedziana serią niemych, ale zapierających dech w piersiach kadrów. Historia ludzi mordujących się w Kongo, to w sumie też – przy zachowaniu pewnego dystansu i powściągnięciu emocji – taki dokument z życia zwierząt.
W przypadku twórców, którzy w warstwie konceptualnej czy tematycznej wchodzą na spenetrowany uprzednio teren nie da się uniknąć porównań do wielkich poprzedników. Postanowiłem jednak, że nie będę pisał o „afrykańskich” klasykach pokroju „My Life in the Bush of Ghost”, ani o ostatnich wyczynach Williama Benetta, bo dzieło Frosta funkcjonuje na własnych zasadach i spokojnie wytrzyma każde porównanie. Może ten wątek ktoś podejmie w dyskusji, może nie.
Naprawdę polecam, bo TAKIE płyty nie wychodzą co miesiąc.