
Odświeżając sobie ostatnio dyskografię Bauhaus postanowiłem sprawdzić, co też szanowni forumowicze sądzą o tych, jak by nie patrzeć, klasycznych reprezentantach nurtu cold wave. Otóż, ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie ma, i prawdopodobnie nigdy nie było, takiego tematu. Karygodna to rzecz, niedopatrzenie należy naprawić.
Nazwa zespołu, jak się domyślacie, została zapożyczona od słynnej weimarskiej szkoły architektów Waltera Gropiusa. Nie był to przypadek, bowiem 3/4 zespołu skończyło college artystyczny. Musieli zatem mieć świadomość do czego się odwołują. Problem w tym, że w muzyce Bauhaus (ani nawet w ich wizerunku) nie ma najmniejszego śladu stylistyki forsowanej przez pionierów modernistycznej architektury. Szkoła Bauhausu stawiała na funkcjonalność swoich dzieł, chłodną analizę procesu twórczego, najdalej posuniętą powściągliwość w dekoracji. Natomiast zespół Bauhaus wydaje się niekiedy całkowitym przeciwieństwem tych założeń. Tworzy muzykę hałaśliwą, emfatyczną, pełną neurotycznych akcentów, mroczną. Nie bez powodu pojawili się w pierwszych scenach kultowego horroru The Hunger (u nas znany jako Zagadka nieśmiertelności) z Davidem Bowie i Catherine Deneuve grających parę wampirów. W nocnym klubie, gdzie filmowi bohaterowie poszukują ewentualnych ofiar, odbywa się koncert – Bauhaus grają utwór "Bela Lugosi is Dead", swój pierwszy singiel, będący przy okazji jedną z najlepszych kompozycji w całej karierze zespołu. Nota bene jest on poświęcony słynnemu aktorowi kina niemego, który często wcielał się w postać Draculi (i ostatecznie pomylił fikcję filmową z prawdziwym życiem).
No, ale miało być nie o kinie lecz o muzyce.


Zauważyłem, że większość krytyków za najlepsze dokonania uznaje dwa ostatnie albumy, czyli "The Sky’s Gone Out" oraz "Burning From The Inside" – oba wyważone pod względem kompozycyjnym, nieco spokojniejsze, bardzo melancholijne. Dla mnie tymczasem kwintesencją stylu Bauhaus są ich zgrzytliwe początki: wspomniany wcześniej "Bela Lugosi’s Dead" oraz dwa pierwsze długograje. Genialny debiut – "In The Flat Field" przynosi chyba największe hity w karierze zespołu. Trzy pierwsze kawałki ("Dark Entries", "Double Dare" oraz tytułowy) to klasyczne przykłady zimnofalowego schizu: klimatu ciemnych, zlanych deszczem uliczek albo jakiegoś zrytego teatru, którego aktorzy wymienili się z mieszkańcami pobliskiego wariatkowa. Jest na tym krążku jeszcze kilka równie mistrzowskich kompozycji (posłuchajcie chociażby "Stigmata Martyr"), ale – żeby było jasne – całego albumu słucha się bardzo dobrze. Atmosferę buduje też głos Petera Murphy, którego maniera przypomina czasami ekspresję wokalną Davida Bowie.
Następny album w kolejności – "Mask" – stawiam już o pół punktu niżej. Wprawdzie "Hair of the Dog", czy "Hollow Hills" to wyśmienite kawałki, ale płyta, jako całość, pozostawia jakiś niedosyt. I tak dzieje się z każdym kolejnym krążkiem Brytyjczyków. Oczywiście nigdy nie zeszli poniżej raz ustanowionego, wysokiego poziomu, jednak dla mnie, najbardziej interesującym składnikiem muzyki Bauhaus jest jej usterkowa gramatyka, która coraz rzadziej dawała o sobie znać na późniejszych płytach. No i oczywiście ten, typowy dla zimnej fali, miarowo pulsujący bas.


A jak to jest z Wami? Który etap twórczości Bauhaus jest Wam bliższy?