
Usłyszałem ten album dosłownie dwa dni temu. Dziś usłyszałem, że Howard zmarł - DZIŚ. Miał 50 lat i raka wątroby. A poza tym był, może i nieco zapomnianą, ale legendą. Wystarczy wymienić jedną nazwę: THE BIRTHDAY PARTY. A w zasadzie dwie: THE BIRTHDAY PARTY oraz CRIME & THE CITY SOLUTION. W tym pierwszym odpowiadał głównie za wyjącą, przeszywającą trzewia na wylot gitarę. Z tym drugim związał się w latach 85-86, czyli w najlepszym dla tego zespołu okresie (kto pamięta Niebo nad Berlinem?). Później było jeszcze THESE IMMORTAL SOULS i słuch po nim zaginął - chociaż tak nie do końca - nagrywał np. chórki u ...Mikołaja JASKINI, wydał też solówkę pod koniec ubiegłej dekady (jej akurat nigdy nie słyszałem). W końcu, teraz, po latach przerwy, wrócił z nową płytą. Jak się okazuje, wrócił po to, aby się pożegnać na dobre. A pożegnał się w wielkim stylu. Pomógł mu w tym stary kompan i nasz dobry znajomy - Mick HARVEY, który na "Pop Crimes" odpowiada m.in. za perkusję i wszelkiej maści organy. Na płycie jednak rządzi głównie nawiedzona gitara Howarda. Zaczyna się spokojnie, może nawet nieco za spokojnie, od popowego, nieco cohenowskiego (I Know) A Girl Called Jonny. Czym dalej w las jednak, tym lepiej. Naprawdę potężnie robi się przy iście apokaliptycznej wersji klasyka TALK TALK - Life's What You Make it - dym, bar, wódka. Czysty blues. Później WSPANIAŁY numer tytułowy. Doskonałe Nothin' oraz Wayward Man i na koniec jeszcze przepotężny, choć zagrany na folkową nutę, The Golden Age of Bloodshed... Smutna to płyta. Od dziś jeszcze bardziej smutna. RIP.