Morfina. Amerykańska kapela tak charakterystyczna, że chyba nie da się jej pomylić z absolutnie niczym. Niektórzy to nazywają rockiem z saksofonem zamiastt gitary i jest to opis całkiem trafny. Inni słysząc saksofon twierdzą, że jest w tym coś z jazzu, co jest akurat mocnym przeggięciiem, ale szukanie korzeni tego grania w bluesie nie jest głupie. No ale to mało ważne, bo Morfina to Morfina.
Poza saksofonem mamy też z dwustrunowy bas i perkusję. Brzmi minimalistycznie i słusznie, bo ta muzyka nie jest specjalnie skomplikowana. Jednak nie musi być, żeby była zajebista, czyż nie?
WIeczory w knajpach, dużo whisky, dymu, gości w kapeluszach. Kobiety, seks, żółte taksówki. Jack Kerouac. Lata 50-te, murzyńska kapela w barze. Tanie kryminały. Ale z przymrużeniem oka, trochę dystansu i poczucia humoru, nie można być śmiertelnie poważnym jak jakiś Bain Wolfkind (chociaż trochę nostalgiczniej też bywa, jak się wóda kończy o czwartej rano). Wszystko to podlane sporą dawką przebojowości bez ani odrobiny plastiku. No po prostu lepiej być nie może.
Cytując kumpla, "brzmi to jak z jakiegoś baru. Albo ze starego pornola"
Żeby za bardzo nie pierdolić od rzeczy, warto odnotowac, że kapela zostawiła po sobie pięć pełnych płyt i trochę pobocznego materiału.

Good. Debiut. Minęło trochę czasu, zanim się w pełni przekonałem do tej płyty. Spokojniejsza, chyba najbardziej zmysłowa ze wszystkich. Przyjemna rzecz, ale zostawiłbym na później.
- próbka

Cure For Pain. Leczy ciało i umysł, żadnej płyty tak nie zmaltretowałem jak tej, nawet cholernego Reign In Blood. Minimalistyczna, spokojna, cała masa hiciorów i w zasadzie bez zbędnych nut, od intro po finałową miniaturkę poświęconą Milesowi Davisowi. Nie jestem w swtanie pisac o niej z zachowaniem obiektywności, więc może sobie daruję. Od tej płyty IMO warto przygodę z Morfiną zacząc. 10/10
- i kolejna próbka. Od tego numeru poznałem ten zespół.

Yes. Morfina w bardziej dynamicznej i przebojowej postaci. Masa dobrych momentów, ale ogólnie nie przepadam. Chociaż jest tutaj nieśmiertelny hymn nawalonych w trzy dupy podrywaczy, czyli "Super Sex". Wedle uznania można spróbować.

Like Swimming. Znowu spokojniej, ale tym razem mniej prostoty i surowości. Muzyka nabrała bardziej dojrzałego charakteru. Stosując metaforę alkoholową, tutaj zaczynają się droższe alkohole, ale nie takie "poważne" - porządny gin, ewentualnie z tonikiem. Album z tych najlepszych, od tego też warto zacząć.

The Night. Tutaj widać wyraz eksperymentowania, którego poczatek można znaleźć na Like Swimming, ale w nieporównanie większym stopniu. Noc to album zdecydowanie najbogatszy muzycznie, pojawia się trochę rozzszerzone instrumentarium, gitara, jakieś wiolonczele, ale bez przeginania. Kompozycje są dłuższe, ogólny nastrój znacznie bardziej "nocny" i stonowany, refleksyjny. Jest w tym dalej stary morfinowy dystans i ironia, ale zaprawione mocno goryczą. Atmosfera w stylu "kobieta cię rzuciła, siedzisz w barze, jest czwarta rano, wszyscy zdychają, a ty pijesz kolejną szklankę wisky i nie możesz się narąbać - na szczęście są jeszcze fajki". Album jest najbardziej nieprzystępny z całej dyskografii zespołu, nie wchodzi od razu, ale jak człowiek się osłucha, to prędzej czy później dojdzie do jedynego słusznego wniosku, że jest to najlepsza rzecz jaką nagralli. Przy całym moim uwielbieniu dla Cure For Pain, muszę to niestety przyznać.
I teraz niespodzianka dla tych co nie wiedzą. Krótko przed wydaniem The Night mózg zespołu, basista i wokalista - Mark Sandman - zmarł nagle podczas koncertu we Włoszech. Trafił go zawał podczas zapowiadania kolejnego numeru, śmierć zdaje się na miejscu, ale szczegółów już nie znam.
Cholerna szkoda, bo zespół był wtedy na etapie dla siebie przełomowym i jestem bardzo ciekaw co by spłodzili po The Night. Z drugiej strony, zostawili pięć albumów i totalnej sraki nie nagrali nigdy, więc nie ma też tego złego co by na dobre nie wyszło (taaa, kogo ja chcę oszukać).
Pomijając pięć głównych płyt, są jeszcze inne materiały. Jest koncertówka, "Bootleg Detroit" - fajny materiał, warto posłuchac jako uzupełnienie dokonań studyjnych. Jest "B Sides and otherwise", składanka numerów z drugich stron singli i innych odpadków spoza pełnych allbumów, rzecz raczej dla fanów, ale ma momenty. Są zdaje się jakieś bestofy i inne takie. Dwa lata temu ukazała się dwupłytowa "kompilacja" At Your Service, gdzie jest cała masa niepublikowanych numerów, alternatywnych wersji, koncertowych itp., ogólnie rzecz bardzo ciekawa, ale którą mam słabo osłuchaną więc cięzko mi napisać coś więcej. W najbliższym czasie chyba to jednak nadrobię.
Ukazała się też składanka solowego materiału Marka Sandmana, "Sandbox". Nie słyszałem, nie wypowiem się.
Po rozpadzie MORPHINE pojawiły się kapele post-morfinowe, takie jak A.K.A.C.O.D. czy TWINEMEN, gdzie grają pozostali członkowie kapeli. Znam słabo, jak ktoś wie coś więcej i może się wypowiedzieć, to będę wdzięczny. Słyszałem jakies urywki i niby stylistycznnie jest podobnie, ale czegoś jednak brakuje.
Ci, którym wciąż mało, mogą sięgnąc jeszcze po pre-morfinowy TREAT HER RIIGHT, gdzie grali i Sandman i perkusista, Billy Conway. Trzy albumy, to już klasycznie przepity blues rock, przyjemna muzyka, chociaż takich sustów jak przy Morfinie nie odnotowuję.
No. To by było chyba wszystko. Znają? Kochają? Coś się niby na forum o MORPHINE przewijało, ale mało, mało.