DAVID BOWIE - LOW
David Bowie... gość z gatunku kochaj albo rzuć. Dla jednych bóg, dla drugich marny naśladowca i imitator. Pierwsi z wymienionych uznają go za wizjonera, artystę bez żadnych ograniczeń stylistycznych i niedościgniony talent autokreacji nie dający zaszufladkować się w żadnych ramach muzycznych. A przeciwnicy? Chrzanić ich!
Daruję sobie szczegółową pisaninę o jego scenicznych alter ego. Wspomnę tylko, że dzięki kokainie było ich tyle, iż musiało to skończyć się schizofrenią, a w konsekwencji rozwodem - i załamanie nerwowe gotowe. Co zatem na takim dnie dupy może zrobić prawdziwy artysta? Oczywiście nagrywa najlepsze płyty w swoim dorobku!
LOW powstała we Francji ale zmiksowana została w Zachodnim Berlinie. Była początkiem
trylogii i miała nawiązywać do nowoczesnych brzmień niemieckich lat 70-tych, co słychać od samego początku. Mamy tu więc zbiór takich krautrockowatych piosenek z lekko zmechanizowaną sekcją, którą oblewa w dużych ilościach przepyszny sos syntezatorowy. Żadnego napinania się, zero dźwięków radioprzyjaznych. Tak prezentuje się cała płyta: pierwsza strona jest pulsująca, rytmiczna, a nad wszystkim snują się bardzo przyjemne w odbiorze lekko banalne melodie. Kończy ją instrumentalny "A new career in a new town" który jest przygrywką do muzycznych pejzaży z drugiej strony.
To co można na niej usłyszeć jest podróżą elektronicznym statkiem kosmicznym, a za sterami tego pojazdu siedzi sam Brian Eno. Brzmi zachęcająco? Nasza wycieczka zaczyna się od muzycznej ilustracji komunistycznej Warszawy, jaką Bowie zapamiętał z perspektywy Dworca Centralnego, po drodze zwiedzamy jakieś niby-orientalne miejsca, dziwnie zapętlone komnaty gdzie krople wody zdają się kapać z podłogi do sufitu, a na sam koniec lądujemy pod ziemią - i wtedy rozumiemy dlaczego płyta na tytuł "Low", a motyw przewodni "Warsaw" zostaje w pamięci na długo.
DAVID BOWIE - "HEROES"
Dwa genialne albumy w jeden rok? Dokładnie tak. Tym razem do składu dołączył inny ważny gość - Robert Fripp, o którego Bowie zabiegał już przy okazji poprzedniej płyty.
No i co my tu mamy? Zdecydowanie bardziej rockowe brzmienie, dopasowane do charakterystycznie preparowanej gitary Frippa, która potrafi pięknie jęczeć ("Beauty and the beast"), zrobić trochę hałasu ("Joe the lion") i odegrać świetne solo w neurotycznym "Blackout". Nie brakuje tu oczywiście i charakterystycznych dla Eno z czasów Roxy Music klawiszowych ścian dźwięku - jak w tytułowym "Heroes", który jest klasą sam w sobie.
Drugą część płyty zaczynamy od instrumentalnego "V-2 Schneider" będącym hołdem dla Kraftwerk. Potem mamy już do czynienia z penetracją ciemnych zakamarków duszy połączonych z dźwiękowym przewodnikiem po betonowym mieście otoczonym z każdej strony murem. Wystarczy posłuchać pierwszych taktów "Sense of doubt" żeby poczuć jakie mogą być najgorsze oblicza Berlina. Na chwilę wyrywamy się z niego w następnym utworze, który jakby lewituje i przenosi nas w jakieś egzotyczne miejsce ("Moss Garden"), jednak letarg szybko mija, kiedy orientujemy się, że to był tylko schizofreniczny lot i mamy jeszcze większą paranoję ("Neukolln"). Te trzy połączone ze sobą numery potrafią nieźle zryć banię...
Ale na koniec zostaje nam jednak trochę nadziei - prawdziwa perła "The Secret Life Of Arabia". Mój ulubiony numer Bowiego. Na pierwszy rzut ucha niby nic wielkiego, taka standardowa piosenka z rozlewającą się syntezatorową plamą i autorefleksyjnym tekstem. Cudowne zakończenie.