1977

chronologiczna pralnia - czyli co dziobały wróbelki żeby wyrosnąć na orłów

Moderatorzy: Heretyk, Nasum, Sybir, Gore_Obsessed, ultravox, Skaut

ODPOWIEDZ
Jaghut
zaczyna szaleć
Posty: 134
Rejestracja: 13-04-2009, 14:39
Lokalizacja: Łódź i okolice

1977

11-01-2010, 20:47

Obrazek
Suicide- Suicide

Debiutancka płyta jednego z najbardziej nowatorskich i intrygujących tworów jaki wydały z siebie czeluści nowojorskiego undergroundu. Duet archetyp: Martin Rev programujący bębny i grający na syntezatorze i Alan Vega śpiewający charakterystyczną, nawiązującą do lat 50, lekko paranoiczną manierą. Oprócz debiutu równie ważna i genialna jest dwójka zatytułowana- hm, Suicide (byli kreatywni nie ma co)- podobna pod względem muzycznym ale bogatsza aranżacyjnie i brzmieniowo.
Najlepszym słowem opisującym tą płytę jest właśnie minimalizm. Proste podkłady rytmiczne i równie nieskomplikowane melodie (jak wieść gminna niesie na początku Rev dysponował jedynie rozwalającymi się organami Farfisa) są podkładem dla wokali Vegi nagranych na dość dużym pogłosie. Mimo iż opis nie jest zachęcający muzyka Suicide wciąga i elektryzuje. Na przekór nazwie jest pełna energii i życia. I co najważniejsze w ogóle się nie zestarzała.
Wpływ tego zespołu na muzykę jest olbrzymi. Jako pierwsi połączyli punk z elektroniką i muzyką taneczną. Bez nich nie byłoby więc electroclashu, synthpopu czy dancepunka. Industrial też im dużo zawdzięcza. Jako ciekawostkę można dodać, że skowerował ich Bruce Springsteen.
Szczerze polecam tą płytę.
Awatar użytkownika
KreatoR
weteran forumowych bitew
Posty: 1121
Rejestracja: 22-03-2009, 17:05
Lokalizacja: rodowity wrocławianin

Re: 1977

12-01-2010, 14:44

Obrazek DAVID BOWIE - LOW
David Bowie... gość z gatunku kochaj albo rzuć. Dla jednych bóg, dla drugich marny naśladowca i imitator. Pierwsi z wymienionych uznają go za wizjonera, artystę bez żadnych ograniczeń stylistycznych i niedościgniony talent autokreacji nie dający zaszufladkować się w żadnych ramach muzycznych. A przeciwnicy? Chrzanić ich!
Daruję sobie szczegółową pisaninę o jego scenicznych alter ego. Wspomnę tylko, że dzięki kokainie było ich tyle, iż musiało to skończyć się schizofrenią, a w konsekwencji rozwodem - i załamanie nerwowe gotowe. Co zatem na takim dnie dupy może zrobić prawdziwy artysta? Oczywiście nagrywa najlepsze płyty w swoim dorobku!
LOW powstała we Francji ale zmiksowana została w Zachodnim Berlinie. Była początkiem trylogii i miała nawiązywać do nowoczesnych brzmień niemieckich lat 70-tych, co słychać od samego początku. Mamy tu więc zbiór takich krautrockowatych piosenek z lekko zmechanizowaną sekcją, którą oblewa w dużych ilościach przepyszny sos syntezatorowy. Żadnego napinania się, zero dźwięków radioprzyjaznych. Tak prezentuje się cała płyta: pierwsza strona jest pulsująca, rytmiczna, a nad wszystkim snują się bardzo przyjemne w odbiorze lekko banalne melodie. Kończy ją instrumentalny "A new career in a new town" który jest przygrywką do muzycznych pejzaży z drugiej strony.
To co można na niej usłyszeć jest podróżą elektronicznym statkiem kosmicznym, a za sterami tego pojazdu siedzi sam Brian Eno. Brzmi zachęcająco? Nasza wycieczka zaczyna się od muzycznej ilustracji komunistycznej Warszawy, jaką Bowie zapamiętał z perspektywy Dworca Centralnego, po drodze zwiedzamy jakieś niby-orientalne miejsca, dziwnie zapętlone komnaty gdzie krople wody zdają się kapać z podłogi do sufitu, a na sam koniec lądujemy pod ziemią - i wtedy rozumiemy dlaczego płyta na tytuł "Low", a motyw przewodni "Warsaw" zostaje w pamięci na długo.


Obrazek
DAVID BOWIE - "HEROES"
Dwa genialne albumy w jeden rok? Dokładnie tak. Tym razem do składu dołączył inny ważny gość - Robert Fripp, o którego Bowie zabiegał już przy okazji poprzedniej płyty.
No i co my tu mamy? Zdecydowanie bardziej rockowe brzmienie, dopasowane do charakterystycznie preparowanej gitary Frippa, która potrafi pięknie jęczeć ("Beauty and the beast"), zrobić trochę hałasu ("Joe the lion") i odegrać świetne solo w neurotycznym "Blackout". Nie brakuje tu oczywiście i charakterystycznych dla Eno z czasów Roxy Music klawiszowych ścian dźwięku - jak w tytułowym "Heroes", który jest klasą sam w sobie.
Drugą część płyty zaczynamy od instrumentalnego "V-2 Schneider" będącym hołdem dla Kraftwerk. Potem mamy już do czynienia z penetracją ciemnych zakamarków duszy połączonych z dźwiękowym przewodnikiem po betonowym mieście otoczonym z każdej strony murem. Wystarczy posłuchać pierwszych taktów "Sense of doubt" żeby poczuć jakie mogą być najgorsze oblicza Berlina. Na chwilę wyrywamy się z niego w następnym utworze, który jakby lewituje i przenosi nas w jakieś egzotyczne miejsce ("Moss Garden"), jednak letarg szybko mija, kiedy orientujemy się, że to był tylko schizofreniczny lot i mamy jeszcze większą paranoję ("Neukolln"). Te trzy połączone ze sobą numery potrafią nieźle zryć banię...
Ale na koniec zostaje nam jednak trochę nadziei - prawdziwa perła "The Secret Life Of Arabia". Mój ulubiony numer Bowiego. Na pierwszy rzut ucha niby nic wielkiego, taka standardowa piosenka z rozlewającą się syntezatorową plamą i autorefleksyjnym tekstem. Cudowne zakończenie.
ODPOWIEDZ