Od siebie dodam, że jest to w MOJEJ opinii najlepszy album z lat 60-80 w szeroko pojętym rock'u i musi być pierwszy w 1971 . Dla mnie zaskakujące jest, że na pozostałych BARDZO dobrych/rewelacyjnych albumach, VDGG nigdy nie zbliżyło się do genialnego Pawn Hearts.
twoja_stara_trotzky pisze:rekolekcji ciąg dalszy
VAN DER GRAAF GENERATOR - Pawn Hearts [1971]
był las, teraz lecimy w kosmos... byli ekstrawertyczni szaleńcy, to teraz czas na introwertycznych neurotyków... i jeden z najlepszych albumów w historii rocka w ogóle... ale po kolei...
VDGG poznałem na początku lat 90. zasłuchiwałem się wtedy w nocnych audycjach nieświętej pamięci Tomasza Beksińskiego. pewnego razu puścił w swojej sobotniej "księżycowej nocy" w Trójce dwa numery Anglików - pamiętam jak dziś - The Emperor In His War-Room z H to He, Who Am the Only One oraz boskie Pilgrims ze Still Life. audycje oczywiście nagrywałem i oba kawałki, przez całą niedzielę, obsłuchałem przynajmniej kilkadziesiąt razy. W poniedziałek, od razu po szkole, udałem się do mojego ulubionego przybytku w mieście, czyli do wypoźyczalni płyt CD "Colloseum". kupiłem czyste taśmy i zgarnąłem na 24h wszystkie 3 płyty VDGG, które mieli na składzie, czyli dwie rzeczone wyżej i właśnie Pawn Hearts. Za chuja się nie spodziewałem, że to właśnie ona zrobi mi największe kuku... a zrobiła...
i robi do dziś. znam ją na pamięć, zjechałem jeden vinyl, drugi sprzedałem, miałem ją zdublowaną na CD... dziś zostawiłem sobie jeno remastera (w tym wypadku zdecydowanie wart polecenia). nie zmienia to jednak w żaden sposób ekstatycznej przyjemności, którą odczuwam za każdym razem, kiedy zarzucę na talerz ten album. w zasadzie jest to płyta DOSKONAŁA. z rodzaju tych, które śmiało można brać do grobu.
trzy numery, najkrótszy ma 10 minut i 22 sekundy, a najdłuższy ponad 23 minuty. nie ma tu jednak ani jednego zbędnego dźwięku. wszystko jest idealnie na swoim miejscu, chociaż, pozornie, dominuje tu czysty chaos. VDGG był dla rocka progresywnego tym, czym dla metalu z lat 80 Celtic Frost czy Voivod. Kiedy Genesis, Yes czy Gentle Giant wygrywali swoje trele, Hammill ze spółką byli 10 lat do przodu, w świecie nowofalowego ascetyzmu i industrialnych dysonansów. zamiast inspirować się ruchem hippisowskim i Bachem, sięgali po free jazz i awangardę muzyki współczesnej. zamiast snuć opowiastki o dzieciach kwiatach, przepowiadali katastrofę...
jazzowa sekcja, piękne, bardzo ascetyczne tematy wygrywane przez fortepian, a nad wszystkim króluje genialna sekcja dęta i przyprawiający o ciary na plecach wokal Hammilla. gitara pojawia się sporadycznie, ale jak już się pojawia... to gra na niej sam Robert Fripp. sielankowe melodie płynnie przechodzą w soundtrack do najgorszego koszmaru. delikatne dźwięki pianina zamieniają się w rwane, skowyczące dźwięki wyjącego saksofonu. czyste piękno zamienia się w czystą kakofonię.
jak dla mnie, obok kilku płyt King Crimson, najlepszy album nagrany w latach 70.
co do miejsca w historii - dziś często zapominani, pomijani, traktowani jak "brzydkie kaczątko" brytyjskiej sceny undergroundowej z lat 70, w rzeczywistości jeden z bardziej wpływowych zespołów rockowych... do klękania przed Hammillem przyznawały się tak różne osobistości, jak David Bowie, Nick Cave, Johny Rotten... czy... tu wersja dla Marii - Bruce Dickinson
perła wśród pereł.