1971

chronologiczna pralnia - czyli co dziobały wróbelki żeby wyrosnąć na orłów

Moderatorzy: Heretyk, Nasum, Sybir, Gore_Obsessed, ultravox, Skaut

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
kampeki
postuje jak opętany!
Posty: 438
Rejestracja: 27-06-2009, 19:47

1971

14-01-2010, 14:47

Ponieważ nie lubię wyważać otwartych drzwi więc posłużę się recenzją Trockiego (myślę, że autor nie ma nic przeciwko).

Od siebie dodam, że jest to w MOJEJ opinii najlepszy album z lat 60-80 w szeroko pojętym rock'u i musi być pierwszy w 1971 :D . Dla mnie zaskakujące jest, że na pozostałych BARDZO dobrych/rewelacyjnych albumach, VDGG nigdy nie zbliżyło się do genialnego Pawn Hearts.
twoja_stara_trotzky pisze:rekolekcji ciąg dalszy ;)

Obrazek

VAN DER GRAAF GENERATOR - Pawn Hearts [1971]

był las, teraz lecimy w kosmos... byli ekstrawertyczni szaleńcy, to teraz czas na introwertycznych neurotyków... i jeden z najlepszych albumów w historii rocka w ogóle... ale po kolei...

VDGG poznałem na początku lat 90. zasłuchiwałem się wtedy w nocnych audycjach nieświętej pamięci Tomasza Beksińskiego. pewnego razu puścił w swojej sobotniej "księżycowej nocy" w Trójce dwa numery Anglików - pamiętam jak dziś - The Emperor In His War-Room z H to He, Who Am the Only One oraz boskie Pilgrims ze Still Life. audycje oczywiście nagrywałem i oba kawałki, przez całą niedzielę, obsłuchałem przynajmniej kilkadziesiąt razy. W poniedziałek, od razu po szkole, udałem się do mojego ulubionego przybytku w mieście, czyli do wypoźyczalni płyt CD "Colloseum". kupiłem czyste taśmy i zgarnąłem na 24h wszystkie 3 płyty VDGG, które mieli na składzie, czyli dwie rzeczone wyżej i właśnie Pawn Hearts. Za chuja się nie spodziewałem, że to właśnie ona zrobi mi największe kuku... a zrobiła...

i robi do dziś. znam ją na pamięć, zjechałem jeden vinyl, drugi sprzedałem, miałem ją zdublowaną na CD... dziś zostawiłem sobie jeno remastera (w tym wypadku zdecydowanie wart polecenia). nie zmienia to jednak w żaden sposób ekstatycznej przyjemności, którą odczuwam za każdym razem, kiedy zarzucę na talerz ten album. w zasadzie jest to płyta DOSKONAŁA. z rodzaju tych, które śmiało można brać do grobu.

trzy numery, najkrótszy ma 10 minut i 22 sekundy, a najdłuższy ponad 23 minuty. nie ma tu jednak ani jednego zbędnego dźwięku. wszystko jest idealnie na swoim miejscu, chociaż, pozornie, dominuje tu czysty chaos. VDGG był dla rocka progresywnego tym, czym dla metalu z lat 80 Celtic Frost czy Voivod. Kiedy Genesis, Yes czy Gentle Giant wygrywali swoje trele, Hammill ze spółką byli 10 lat do przodu, w świecie nowofalowego ascetyzmu i industrialnych dysonansów. zamiast inspirować się ruchem hippisowskim i Bachem, sięgali po free jazz i awangardę muzyki współczesnej. zamiast snuć opowiastki o dzieciach kwiatach, przepowiadali katastrofę...

jazzowa sekcja, piękne, bardzo ascetyczne tematy wygrywane przez fortepian, a nad wszystkim króluje genialna sekcja dęta i przyprawiający o ciary na plecach wokal Hammilla. gitara pojawia się sporadycznie, ale jak już się pojawia... to gra na niej sam Robert Fripp. sielankowe melodie płynnie przechodzą w soundtrack do najgorszego koszmaru. delikatne dźwięki pianina zamieniają się w rwane, skowyczące dźwięki wyjącego saksofonu. czyste piękno zamienia się w czystą kakofonię.

jak dla mnie, obok kilku płyt King Crimson, najlepszy album nagrany w latach 70.

co do miejsca w historii - dziś często zapominani, pomijani, traktowani jak "brzydkie kaczątko" brytyjskiej sceny undergroundowej z lat 70, w rzeczywistości jeden z bardziej wpływowych zespołów rockowych... do klękania przed Hammillem przyznawały się tak różne osobistości, jak David Bowie, Nick Cave, Johny Rotten... czy... tu wersja dla Marii - Bruce Dickinson ;)

perła wśród pereł.
Za młody jesteś na Heroda!
streetcleaner
rasowy masterfulowicz
Posty: 2218
Rejestracja: 11-04-2006, 09:36

Re: 1971

14-01-2010, 17:08

Obrazek

HAWKWIND In Search of Space

[United Artists]

Panie Kapitanie, panie kapitanie! Wszystko gotowe, możemy startować.
-Brzmi świetnie.Dajcie odliczanie, raz, raz.
10-9-8-7-6-5-4-3.....W@###*#########&(#(@@)*#@)*zzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzzgrgrzgzrgrtrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrzrrrrrrrrrrrrrrrrrzzzzzzzzzz
TECHNICIÄNS ÖF SPÅCE SHIP EÅRTH THIS IS YÖÜR CÄPTÅIN SPEÄKING YÖÜR ØÅPTÅIN IS DEA̋D@$#%@%(()@()@)

- O co chodzi, do diabła?-Mój Boże. Kapitanie? Kapitanie?
-Straciliśmy łączność. Co się stało?
-Pełno obiektów! Pełno obiektów! Kapitanie? Kapitanie?!
-Sektor czwarty, Mam trzy. Teraz pięć. Niezidentyfikowane obiekty.
Cały ekran.- Kierują się w naszą stronę! Kapitanie?



Załoga wyruszyła, ale nadal nikt nie wie co się dzieje z kapitanem. Nie ma przewodnika, astronauci nie wiedzą do końca co się dzieję. Miała to być spokojna misja badawcza. Nic prostszego. Z czasem wszyscy odchodzą od zmysłów, brak im jedzenia, łączność nie wraca. Obiekty na ekranie układają się w coraz dziwniejsze kształty. Może tylko śnią? Z dnia na dzień z utęsknieniem patrzą przez zaparowane szybki kokpitu. Robi się coraz cieplej, coraz jaśniej, przez szybkę nie da się już wyjrzeć, bo promienie słoneczne wypalają skórę. Bełkoczą, wyrywają się, lekko uniesieni obijają się o ścianki rakiety. Zdesperowani wyciągają jakąś resztę starych jointów, otwierają piwo, o komuś się ostało troszkę kwasu.

Panowie, słońce, o kurwa , panee kaapytanie! słoonce kaaapiitanieeeee!


Bez wątpienia Hawkwind to pierwszy rockowy zespół, który poleciał w kosmos. Jest tak samo ważny dla rozwoju astronautyki jak Jurij Gagarin, Apollo 11, Walentyna Tiereszkowa czy Łajka. ONI TAM BYLI.
Wpływ jaki wywołali swoim wyczynem jest niewyobrażalny i niepodważalny nawet dla Pogromców mitów ;)
Awatar użytkownika
Revenant
postuje jak opętany!
Posty: 514
Rejestracja: 18-06-2007, 11:33
Lokalizacja: Tomaszów Maz. / WROCŁAW

Re: 1971

27-03-2011, 01:53

Obrazek

FLIED EGG "Dr. Siegel's Fried Egg Shooting Machine" [1971]

Bardzo fajny temat wyrósł jak miałem dłuższą przerwę z forum. Jak najbardziej warto odświeżyć, więc dorzucę na początek mały fundamencik od siebie. No to jedziemy.

Rok 1971. Kładziemy palec na mapie i szukamy. Ale nie szukamy w Europie i nie szukamy w Stanach Zjednoczonych. Nasz palec wędruje prosto do Japonii. Wszyscy w tym kraju chcą zapomnieć. Zapomnieć o latach izolacji, o postawieniu na złego konia podczas II wojny światowej i o nuklearnym koszmarze. Japonia ponownie otwiera się na zachód. A zza oceanu przypływają dziwne dźwięki, jakże obce tamtemu krajowi. Sieją spustoszenie w skośnookich głowach tamtejszych chłopców i dziewcząt. I tak narodził się Flied Egg. Gdy pierwszy raz ich usłyszałem byłem święcie przekonany, że to zespół z kontynentu - zwłaszcza przez manierę wokalisty

Wita nas odgłos smażonego jajka. Wystrzelonego. A potem robi się tylko ciekawiej. Czego my tam nie mamy. Ogromne skoki po stylistycznej mapie. Hard rock, prog rock, funk, trochę bluesa, cudne ballady Someday" oraz "I Love You", nad wszystkim wyraźnie unosi się duch Uriah Heep i Led Zeppelin (zapewne przywiezionych w wielkich skrzyniach zza oceanu). Kulminacją albumu jest wyborny "Guide Me to Quietness", z świetnymi organami i doskonałym otwierającym motywem. 8 minut, które poderwie każde cielsko do góry.

Wydaje mi się, że nie jest to bardzo znana kapela i świetnie pasuje do tematu o nieco zakurzonych, acz szlachetnych perłach. Wyspiarskie chłopaki nagrały potem jeszcze jeden album o wymownym tytule "Goodbye" (również bardzo dobry, acz mi bardziej leży ten właśnie opisywany), po czym rozpadli się i rozleźli po innych projektach.

Polecam.
Obrazek
ODPOWIEDZ