PERE UBU
: 09-02-2010, 11:19
Pere Ubu - The Modern Dance
Jeśli gdzieś miałyby się zacząć początki sceny noise/PE - to proponowałbym przesłuchać pierwsze 30 sekund otwierającego płytę "Nonalignment Pact", które także dowodzą jakimi założeniami kierował się charyzmatyczny wokalista David Thomas wraz z resztą członków zespołu:
- nie zabiegaj o rozgłos
- nie zabiegaj o sukces
- podążaj za pierwszym pomysłem jaki przyjdzie Tobie do głowy
- wyjątkowi ludzie powinni się trzymać razem - zagrają unikalną muzykę, niezależnie od tego czy potrafią grać.
Wypisz wymaluj, wzór matematyczny na murowanego gniota i w tamtych czasach chyba tylko szaleniec ryzykowałby podejmowanie takich kroków w muzyce (no, może poza Captain Beefheart, o którym też później).
Notkę biograficzną streszczę do minimum, powiem tylko, że w tamtych czasach klasyczny rock zaczynał powoli zjadać swój ogon, a David Thomas i jego wówczas istniejąca grupa Rocket From The Tombs miała już dość grania coverów The Stooges (który nawiasem mówiąc jest na "The Modern Dance" wyczuwalny), a jako że niełatwo im było znaleźć wydawcę, postanowili nieco zmienić swoje oblicze muzyczne na mniej mainstreamowe. Zaowocowało to występami u boku Captain Beefheart czy Iron Butterfy. W międzyczasię jednak pojawiły się małe problemy w składzie i dość wątpliwa przyszłość zespołu, ale po skompletowaniu muzyków postanowiono zmienić nazwę na Pere Ubu, zapożyczając ją z dramatu Alfreda Jarry'ego.
"Współczesny Taniec" w wykonaniu Pere Ubu stał się jednym z najczęściej cytowanych albumów następnych pokoleń, grających post-punka, rocka czy new wave. Mnogość rozwiązań, przeplatających się pomiędzy utworami potrafi przyprawić o niemały zawrót głowy i chyba tylko Thomas zna dokładny klucz do rozwiązania zagadki kryjącej się za dźwiękami "The Modern Dance".
Z jednej strony zahaczamy o rock'n'rollowy flow na modłę Chucka Berry'ego, by za dosłownie kilka sekund przetoczyła się przez nas kawalkada dźwięków z zupełnie innej planety ("Nonalignment Pact"). Wielka w tym zasługa Ravenstine’a, który zamiast wystukiwać poprawne do bólu rytmy na klawiszach, uciekał w abstrakcję, przypominającą czasem filmy science-fiction. Chyba najłatwiej przyrównać to dzieło do jakiegoś surrealistycznego filmu, który tylko z pozoru nie niesie ze sobą żadnej treści. Każdy z utworów wydaje się być mocno osadzony na rockowym fundamencie, ale poprzez splot z samplami zaczerpniętymi z rozmów w restauracji, zgiełku ulic, dźwięków maszyn, aplauzu widowni (jest tego więcej), nabiera zupełnie innego wymiaru. Dodajmy, czesto kontrastowego, by wspomnieć chociażby "Laughing", w którym dość oczywisty, "łagodny" tekst zestawiony z piękną jazzującą improwizacją na klarnecie (ponownie Ravenstine) tworzy coś na zasadzie huśtawki emocjonalnej i niebezpiecznej gry pomiędzy diabłem, a parą pojawiającą się w tekście.
Jest też trochę "brudnych" punkowych zagrywek, chociażby w utworze o dość wymownym tytule "Life Stinks", ale tak jak w przypadku pozostałych, tak i tutaj Thomas i spółka nie podchodzą do nagrania klasycznie, uzupełniając rytmikę o wspomniane wcześniej sample. Dostajemy także absolutnie atonalny "Sentimental Journey", który, jak pozostałe, wymyka się gładko schematycznym pułapkom i pokazuje właściwie pełnie możliwości zespołu. Ciężko to bowiem nazwać muzyką, bo w tle sączy się tylko z lekka bluesowa gitara, a reszta dźwięków przetacza się niczym kłębowisko chmur, zawieszonych gdzieś blisko nad głową Thomasa, którego głos jakby co chwilę chciał łapać wszystkie zgrzyty, pęknięcia czy szmery odbijające się od siebie.
Kończący płytę "Humor Me", to taka chwila oddechu, co prawda nie pozbawiona udziwnień, ale podana w stonowanej formie, potwierdzająca tylko kontrastowość "The Modern Dance", o której wspominałem wcześniej. No bo czymże jest wykrzykiwanie "It's just a joke man" w kierunku słuchacza? Czy traktować album serio, czy może jednak jest to żart muzyczny - zlepek przypadkowych dźwięków, za którymi siedzi pusta forma? Sami musicie zdecydować.