
EMI 1986
No lipa, lipa, z ta encyklopedia wielka, wydawalo sie, ze jednak cos sie zmieni a tu tabuny kaznodziejow i mesjaszy sie pochowaly, czesc zalala powodz a reszta pewnie siedzi w cieniu bo goraco. No coz wypada moze zatem cos dla ochlody zapodac a coz chlodzi lepiej niz dobre cold wave hehe.
Otoz jest taka plyta, ktora mimo tego, ze ma wiosne w tytule, to znakomicie sie sprawdza zarowno podczas jesiennych, romantycznych spacerow posrod spadajacych wirujacymi smugami zlotych lisci jak i podczas letnich, kurewskich upalow kiedy z
czlowieka leje sie jak ze swini.
Mark Hollis przygotowywal sie do niej solidnie, rzucil palenie i skonczyl z alkoholem oraz narkotykami. Przeszedl na wegetarianizm, zatopil sie w lekturach Hegla i Nietzchego. Zamknal sie na pol roku z plytami King Crimson oraz Milesa Davisa i
postanowil zrezygnowac z syntezatorow. Wszystkie te okolicznosci zaowocowaly niezwyklym splotem wydarzen, ktory sprawil, ze w okolicach 1986 roku wyszla plyta z frapujacym motywem motylowej mozaiki na okladce. Bo wszystko na tej plycie jest jak
mozaika. Wtajemniczeni wiedza, ze jezeli odwrocic okladke o kilka stopni i popatrzec na nia z bliska to wylania sie inny, ukryty obraz, ktory dosc znakomicie oddaje zawartosc plyty.
O ile na poprzedniej plycie It's My Life zakorzenionej w estetyce sytnhpopowej czy tez new romantic, pojawialy sie tu i owdzie elementy wyciszone i kameralne (Renee, Tommorow Started) to z perspektywy czasu widac, ze to po prostu byly przymiarki do dziela. Na nowej plycie nie ma syntezatorow (choc niektorzy fachowcy twierdza, ze jednak sa), pojawili sie muzycy sesyjni tacy jak Steve Winwood czy David Rhodes oraz chor i orkiestra. Nie zmienil sie tylko glos Hollisa, ciagle zbolaly, nieco nieobecny i dziwnie przytlumiony, jakby jego wlasciciel mial wieczny katar.
Powstala plyta magiczna, melancholijna, zatopiona w zadumie, emanujaca spokojem i poetyka. Nie ma najmniejszego sensu rozbierac jej na fragmenty, to jeden, wielki ladunek emocji ubrany w nienaganne wykonanie, jest jak wspaniala potrawa niesiona przez wykwintnego kelnera na zlotej tacy opuszkami palcow, wiedzionego przez orszak tanczacych sylenow i bachantek. Zaczynajaca sie wrecz niesmialo, cicho, samym basem, perkusja. Potem pojawiaja sie kolejne barwy. Wszechobecne pianino Tima Friese-Greene'a, wyjace hammondy Steve'a Winwooda i niemal gilmourowskie sola gitary. Przewijaja sie mellotrony, wariofon, harfy i harmonijki, jest double bass i saksofon, rog i stare kurzweile, instrumentarium dosc niespotykane, jezeli pamietamy o przyjetej konwencji.
To tutaj sie zaczynaly eksperymenty z cisza i tutaj sie tworzyla historia post-rocka, na tej wlasnie plycie. Oczywiscie najbardziej znanym utworem z plyty jest doskonaly Life's What You Make It z niesamowitym, "ciezkim" pianinem podkreslanym uderzeniami tamburynu i znakomita solowka w tle. Nie oddaje calego klimatu plyty ale daje mgliste pojecie, bo jak postawic kameralnosc i spokoj Hapiness Is Easy przeciwko rozszalalym emocjami hammondom w Living In Another World i uduchiowionemu solu na harmonijce ustnej. Czy hipnotycznosc Time It's Time przy niesmialosci April 5th?
Niestety w dzisiejszych czasach, gdzie wazniejsze sa konteksty konktrukulurtotowe (trudno slowo , pogubilem sie) i zamierzenia formalne, fascynacja szatanem i okultyzmem, inne rzeczy schodza na dalszy plan i troche szkoda, bo kiedys w zyciu kazdego nadchodzi taka chwila, ze sytuacja wymaga aby wlaczyc cos niesamowicie dobrego a malo jest rzeczy tak dobrych w takich sytuacjach jak ta plyta. No coz.