Żeby zaświecić przykładem zaczynam pierwszy.

Choć okładka zawiera akcenty patriotyczne, to jednak nic z tego - ani nie jest to kapela z Polski, ani nawet nie pretendowali oni przeszło 30 lat temu do bycia brytyjskim Sabaton. TOKYO BLADE, jako nieliczni, istnieją jeszcze do dzisiaj i nadal tną, z lepszym lub gorszym skutkiem, heavy metal. Nie wiem, niestety jak im idzie obecnie, ale początki zasługują na odnotowanie, choć oni zawsze preferowali bardziej ugrzeczniony wizerunek NWOBHM, ciut wygładzony w studio i melodyjny. Coś jakby do kotła wrzucić Def Leppard i Iron Maiden. Są też elementy typowo bluesowe, które w zestawieniu z wcześniej wspomnianymi elementami mogą nawet przypominać Great White. Na tej płycie mamy 8 numerów, spośród których sześć to rasowy hejdrzwi metal "taki jaki być powinien", a dwa, tj. "Rock Me to the Limit" i "Lovestruck" już trącą mychą i 30 ton listą listą przebojów. Ale nic to, skoro na osiem kompozycji tylko dwie są z dupy, zdarza się tak i najlepszym. Mimo to, kapela nigdy nie zrobiła większej kariery. Wokalista tegoż, Vic Wright, założył nawet na nowym kontynencie kapelę Johnny Crash zorientowaną na bardziej komercyjne granie, ale to już historia na inną pogadankę. Tutaj przedsmak tego jak panowie się ładnie prezentowali przed milionami słuchaczy w latach prosperity:

Ja wiem, wiem. W chuj nieszczęsna nazwa tej kapeli, która kojarzona może być zdecydowanie źle przez resztą szanownych forumowiczów. "Danger Metal" zostało wydane na czarnym placku przez taką belgijską wytwórnię Mausoleum, która - co tu dużo ukrywać - na swoim sumieniu ma więcej kloców, niż arcydzieł. M.in. oni byli odpowiedzialni za zatruwanie sceny takimi chujowiznami jak Tormentor (nie ten węgierski, rzecz jasna...) czy Stormbringer. W całym tym morzu gówna można jednak wyłowić i perłę. Jest takie powszechne przekonanie, że Niemcy i heavy metal to złe połączenie i rzadko wychodzi z tego coś dobrego. A jednak! Jedyna płyta jaką te zgniłki nagrali kojarzyć się może z pierwszą płytą Helloween, z tym wyjątkiem że brzmienie i wokalista nie są tacy dobrzy. Chociaż koleś się stara, nie ma to tamto, widać że swojego guru widział w Kaiu Hansenie. Nie ma tutaj za dużo gitarowych pochodów, kawałki są raczej krótkie i nastawione na prosty cel - strzelić w ryj i do przodu. Kariery chłopaki nie zrobili, bo wiadomix, wtedy tak grających kapel było od chuja i nielicznym dane było przebić się na salony. Mimo wszystko fajnie się tego po latach słucha. A jak chcecie się o tym przekonać to voilla: