Czytałem na ten temat wczoraj piekną orkę na Twitterze.Jimmy Boyle pisze: ↑08-01-2024, 12:50ojtam ojtam, nie bedzie wałkowania tematu w mediach i jakoś rozejdzie sie po kościachBOLEK pisze: ↑08-01-2024, 09:48https://niezalezna.pl/media/seks-skanda ... ika/508444
Firmy mainstreamu wycofają reklamy z gazety Michnika?![]()
![]()
co innego gdyby to był ktoś związany z pisem, albo lepiej z konfą
Aż wkleję, mimo że tekst długi, bo warto.
Marcin Kącki. Czyli jak prostymi manipulacjami zrobić ze sprawcy ofiarę. Dłuższe czytanie z linkami.
Najpierw nie chciałem o tym pisać, bo to nie leży w tematyce tej strony. Potem uświadomiłem sobie jednak, że w tej tematyce leżą manipulacje przekazem oraz kwestia wolnych mediów, więc może przyda Wam się wyjaśnienie manipulacji, których dopuścił się w swoim tekście w Gazecie Wyborczej Marcin Kącki. No bo dopuścił się ich wielu. I zrobił to na tyle sprytnie, że można tego nie zauważyć.
Po kolei. Otóż wczoraj Marcin Kącki, znany dziennikarz Wyborczej i autor kilku dobrych książek, opublikował długi tekst-wyznanie. Sam tytuł zapowiada ciężką historię: “Moje dziennikarstwo - alkohol, nieudane terapie, kobiety źle kochane, zaniedbane córki i strach przed świtem”. Po tej zapowiedzi, Kącki zaczyna od tego, że kilka lat temu miał próbę samobójczą. Ale nie uprzedzajmy faktów, mówi, i cofa nas do swojego początku.
Dostajemy mniej więcej to, czego się po tym tytule spodziewamy. Kącki ma trudne dzieciństwo, naznaczone śmiercią brata, którego nigdy nie poznał, ojciec nieobecny, matka zapracowana, w domu bieda, siostra w biedzie, młody Marcin odkłada procę na rzecz książek i jedzie do Poznania, gdzie na przypale zaczyna pracować jako dziennikarz śledczy, nikt go tego nie uczy, ciągle nie ma pieniędzy, a jak ma, to wysyła połowę siostrze, ojciec dalej nieobecny, Marcin pisze pierwsze teksty i czyta kolejne książki, doprowadza do skazania pedofila, potem ujawnia niesławnego pedofila w poznańskim chórze, zaczyna być sławny, ale ścigają go jego demony tego co widział, zaczyna pić na umór, przyjaźni się z Ewą Wanat, młodo płodzi pierwsze dziecko, szybko ucieka od żony do kobiety, do kolejnej, i kolejnej, i wielu wielu kolejnych, i tak przez lata krąży w trójkącie kobiety-alkohol-reportaże, zaniedbuje kolejne dzieci, dalej pije i dalej przyjaźni się z Ewą Wanat, ucieka od żony i odpowiedzialności, tuła się po różnych terapiach, dowiaduje się, że od 20 lat ma depresję, w końcu skacze do tej Wisły, ale nie udaje mu się umrzeć, doznaje katharsis, wraca do żony, ta mu wybacza, na nowo odkrywa córki i miłość, prawie nie pije, a nawet hoduje kwiaty…
I w tym momencie następuje zwrot akcji. Oto przez 15 minut czytamy o perypetiach pokaleczonego ronina, który niczym bohater filmów noir jest w głębi serca dobry i czyni dobro (ujawnia pedofilów, faszystów, korwinistów), ale ugina się pod ciężarem tego bagażu, więc ucieka w picie, przygodne romanse i pracoholizm. Klasyczny konflikt powołania z dbałością o rodzinę, który to konflikt rodzina przegrywa. I gdyby tekst się tutaj skończył jakąś puentą typu hollywoodzkie “power of love”, byłaby to tylko kolejna historia kolejnego Bukowskiego, a moja reakcja na nią skończyłaby się pewnie na “aha, nie wiedziałem i nie musiałem”.
Ale gdzieś tak w ⅔ tekstu, Kącki nagle zmienia wątek i wyjeżdża z akcją metoo. Okazuje się, że akurat wtedy, gdy godzi się z żoną i wraca na jakieś normalne tory, do Polski “przybywa rewolucja”. No i Kącki, w głębi serca przecież dobry, zaczyna się zastanawiać, czy on przez te lata tych wszystkich kobiet nie skrzywdził. Więc zaczyna do nich dzwonić i pisać, bojąc się cholernie i paląc całe paczki papierosów, ale na szczęście wszystkie mu wybaczają. Mówią, że to dawno, że byli młodzi, że fajnie że zadzwonił. Jedna z kobiet to nawet dobrze wspomina jak jej się de facto włamał do domu przez balkon, bo potem mogła użyć argumentum ad znanum dziennikarzum, by uwolnić się z toksycznego związku, a tak w ogóle to inni faceci bardziej jej życie spierdolili. Ale czy wszystkie wybaczają? Nie! Jedna mówi, że ją skrzywdził. I Kącki z tego powodu cierpi, bo przecież nie chciał i on tylko w takiej sytuacji był wtedy, ale mądra żona mu doradza, by napisał tylko “rozumiem i przepraszam”, co załatwia sprawę. Dalej mamy kolejne wspomnienie Ewy Wanat, zapewnienie, że Kącki nie zmieniłby przeszłości, a tak w ogóle to oni zamykali złych facetów w pierdlu gdy nikt o metoo nie słyszał, a te młodziaki co dziś się rzucają mogłyby pomyśleć co powiedzą w wieku Kąckiego, aha!
Myślę, że w tym momencie zaczynacie dostrzegać o czym jest naprawdę ten tekst, prawda? Jak nie, to polecam w tym miejscu przerwać, przeczytać go w całości, po czym zamknąć oczy i zastanowić się na spokojnie, jakie ogólne wrażenie w Was esej Kąckiego zostawia. Jeśli takie, że to “poharatany przez życie” człowiek, który naprawia swoje stare błędy, bo z natury jest dobry, to chyba właśnie daliście się nabrać. Metodę “ogólnowrażeniową” polecam zresztą stosować częściej. Całkiem nieźle pozwala wychwytywać manipulacje i dezinformację, a jeszcze uczy autorefleksji.
Wracając: po publikacji tekstu okazało się, że to nie jest tak, że Kącki od lat chciał to napisać, bo tak mu radziła umierającą Ewa Wanat, aż wreszcie akurat w tę sobotę się przemógł. Tylko raczej było tak, że wiedza o jego dawnych zachowaniach wyszła niedawno na jaw w środowisku, za co nawet odsunięto go od pracy ze studentami i pewnie kwestią tygodni było aż stałaby się wiedzą publiczną, więc Kącki wyskoczył z prewencyjnym wyznaniem z gatunku non-apology, żeby pokazać, że on wie i rozumie, co więcej, mówi o tym bez przymusu. Niestety, oświadczenia jednej ze skrzywdzonych kobiet oraz Instytutu Reportażu, każą mi uważać, że tak właśnie było. A to stawia ten tekst w zupełnie nowym świetle. I zaczynamy dostrzegać szyte grubymi nićmi manipulacje.
Wróćmy do tytułu. Czy “Moje dziennikarstwo - alkohol, nieudane terapie, kobiety źle kochane, zaniedbane córki i strach przed świtem” zapowiada, że będzie to tekst przepraszający skrzywdzone przed laty kobiety? Nie. Rozumiecie, one były tylko “źle kochane”, hehe. Wiadomo, miłość to trudna rzecz, poetom spędza sen z powiek od stuleci, ciężko się jej nauczyć. Jeden otworzy kobiecie drzwi, a drugi się przed nią rozbierze i zacznie masturbować, mówiąc by nie wybrzydzała, bo zaraz jej 30-tka pyknie. It's complicated, wiadomo. Zresztą te “źle kochane” kobiety to tylko jeden element bujnego życia Kąckiego, w końcu w tytule występują pomiędzy alkoholem, terapiami, córkami i depresją. Ciekawe, że puenta tekstu, a właściwie ostatnia ⅓ dotyczy jednak kobiet, nie?
Dalej: trudne dzieciństwo. Nie oceniam, kto jakie miał i rozumiem, że to może być wartościowa wiedza z punktu widzenia psychoanalizy (albo okoliczność łagodząca przed sądem), ale Kącki nie przedstawia tego jako okoliczność, którą można brać pod uwagę lub nie, tylko jako bezpośrednią przyczynę i usprawiedliwienie. Z tekstu wynika między wierszami, że ponieważ Kąckiemu było ciężko, to oczywiście że krzywdził, wróć, “źle kochał” kobiety. To była po prostu logiczna konsekwencja. I że, wicie rozumicie, jak ktoś ma ciężko, to to normalne jest. Znając już okoliczności powstania tego tekstu, widzimy że mamy do czynienia z dupokryjką.
Dalej: bo on wielkim dziennikarzem jest. No jest, a jego zasługi bronią się same, tylko co to ma do rzeczy? Czemu Kącki tyle razy podkreśla w tekście jakich to on nie czytał autorów, jak to nie doprowadził za kraty tego czy owego, jak to tropił faszystów, a jakiś bandzior prawie go zabił za artykuł, jak to “wie bo książki o tym pisał”. Po co to jest? Czy to ma jakikolwiek związek z jego stosunkiem do kobiet? Czy gdyby Kącki nie dostał od bandyty prętem po głowie, to by tych kobiet nie molestował? Czy molestował je przez któregoś z wymienionych w tekście pisarzy? Czy może kluczowym była znajomość z pewną burdelmamą, której również poświęcił wiele miejsca, by pokazać, że on kobiety szanuje? Skąd w ogóle założenie, że te rzeczy się jakkolwiek łączą? A to nie można zachowywać się jak zjeb ORAZ być zdolnym dziennikarzem? Albo stolarzem, krawcem, tancerzem, kierowcą, inżynierem? Oczywiście to się nijak nie wyklucza, bo nie o to Kąckiemu chodzi. Chodzi o pokazanie, że gdzie drwa rąbią tam wióry lecą. Że jego praca na rzecz wyższego celu musiała być okupiona ofiarami. Pisze o ostatniej rozmowie z Ewą Wanat, że “ta droga z lękami, szajbami, przygodami, z ranami zadawanymi w słusznej i niesłusznej sprawie, że tak na końcu staraliśmy się być ludźmi kochaliśmy to nasze dziennikarstwo, często miłością niewdzięczną”. I cyk, już wiemy, że niektóre rany zadaje się w słusznej sprawie. Tak trzeba, widzicie, historyczna konieczność. Aż dziwne, że inni piszą dobre książki i tak nie robią.
Dalej: Ewa Wanat. Czemu ma służyć jej uporczywe przywoływanie, jak nie wybielaniu autora? Skoro bowiem ona ciągle go akceptowała, to chyba nie było z nim tak źle, prawda? Może nie przekraczał granic, po prostu kochliwy był. No i “poharatany”. No bo on taki jest, ona trochę też, dużo o tym rozmawiają, ona umie mu powiedzieć, że pierdoli głupoty, zwierzają się sobie (Kącki komfortowo nie precyzuje czy mówi jej wszystko, a śmiem wątpić). Zresztą, uwaga, ona też ma swoje za uszami, bo darła się na pracowników, czyli uprawiała mobbing. Abstrahując od tego, jak było tym mobbingiem, zabieg jest widoczny jak na dłoni. Skoro nawet taka ikona dziennikarstwa jak Wanat jest “poharatana” i nieidealna, to czy Kąckiego naprawdę można winić? Może te “rany zadane w słusznej sprawie” są po prostu elementem tej pracy, jak ból pleców u pracownika magazynu? Oczywiście Kącki zna się z wieloma świetnymi dziennikarzami, ale wybiela się akurat niedawno zmarłą Ewą Wanat.
Dalej: konstrukcja tekstu. Jak wspomniałem na początku, przez ponad połowę, a jest to długie czytanie, wydaje nam się, że autor po prostu zwierza się ze swojego skomplikowanego życia. Te “źle kochane” kobiety są tylko jednym z elementów. Ot, Kącki pije, pisze, zdobywa sławę, jest w wielu przelotnych związkach, dużo pracuje, dostaje tym prętem, ma wyrzuty sumienia za żonę i dzieci. Jest to opowiedziane tak, że jest nam żal tylko jego zdradzanej żony, bo w żadnym miejscu nie ma ani słowa o tym, że on tym licznym kobietom coś robił. Obraz jest taki, że ot, miał romanse. No żonatym facetom się zdarza mieć romanse, ot, proza życia, żony i dzieci żal, ale to tyle. Dopiero gdy do Polski “dociera rewolucja”, Kącki zaczyna dzwonić czy on aby nie przekroczył jakiejś linii, bo do tej pory najwidoczniej nie był pewien czy to obnażanie się i masturbacja takim przekroczeniem jest. Czy ktoś w to naprawdę wierzy?
Wtedy też po raz pierwszy dowiadujemy się, że to mogły nie być zwykle romanse. Dopiero tu okazuje się, że to jest tekst o tych kobietach, a nie o burzliwym życiu autora z depresją. Krótko mówiąc: zaczęliśmy czytać jeden tekst, a nagle odnajdujemy się w innym. Autor zrobił to przecież świadomie, przecież umie pisać, wie jak to zrobić. Ale w tym momencie mamy już ugruntowany pogląd, że Kącki miał w życiu pod górkę, że praca wymogła na nim liczne wyrzeczenia, ale w końcu zrozumiał swoje błędy. Voila.
Dalej: terapia. Coś co normalnie jest pierwszym krokiem ku uzdrowieniu samego siebie i wyzbyciu się złych zachowań, u Kąckiego zdaje się funkcjonować jako znana z Monopoly karta “wyjdź z więzienia”. Otóż widzicie, rebiata, on może i źle kochał, i może nawet jest w tym jego wina, a nie tylko efekt przykrego zbiegu traum z dzieciństwa, ale jest już spoko, bo Marcin chodzi na terapię, więc japa tam. Wprawdzie mówi, że nic nie dają, że o depresji dowiaduje się po latach, i że ma wielkie wyparcie, a na koniec przecież stwierdza, że nic by w swojej przeszłości nie zmienił, co chyba jasno wskazuje, że albo te terapię olewa, albo nie rozumie, albo po prostu je wymyśla - ALE CHODZI więc jest spoko.
No i jest jeszcze manipulacja na poziomie meta. Całym tym wynurzeniem Kącki przejmuje inicjatywę i po swojemu opowiada historię, którą powinny opowiedzieć skrzywdzone przez niego kobiety. A że pisze dobrze i sprytnie, to wsiadamy z nim do tego wagonika i po długiej i emocjonującej podróży zapominamy, że mieliśmy jechać w drugą stronę. To Karolina Rogaska, ta która publicznie opowiedziała jak Kącki się przed nią masturbował, oraz inne kobiety, powinny być narratorkami tej opowieści, bo to im wyrządzono krzywdę. Kącki odbiera im to prawo i ustawia dyskusję pod siebie. Nie dziwi mnie zupełnie, że Rogaska pisze, że napluł jej tym tekstem w twarz.
Ostatnia manipulacja jest chyba najważniejsza. Otóż Kącki przedstawia to tak, jakby sam z siebie postanowił zadośćuczynić za swoje grzechy. Tymczasem z oświadczeń Rogaskiej i Instytutu Reportażu wynika, że został do tego zmuszony, bo jego zachowanie wyszło na jaw kilka tygodni temu. Ten prosty fakt stawia moralne okoliczności powstania tekstu Kąckiego w nowym świetle, nieprawdaż? Przecież różnica między grzesznikiem, który wyrzuty sumienia chce przekuć w odkupienie, a grzesznikiem, który za pomocą zabiegów erystycznych, konstrukcji tekstu i innych manipulacji, w sposób bardzo okrężny i wybiórczy przyznaje się, że być może zgrzeszył PO TYM gdy wyszło to na jaw - jest przecież fundamentalna. A właśnie z tym mamy tu do czynienia.
Na koniec wspomnijmy o reakcji środowiska. Zawsze podkreślam (i mądrzejsi ode mnie ludzie również), że ważniejsze od tego czy przedstawiciel jakiegoś środowiska popełnił karygodny czyn jest reakcja tegoż środowiska. Tłumacząc na powszechnie zrozumiałe: pedofile zdarzają się wszędzie, mogą pracować jako nauczyciele czy dyrektorzy chóru, ale tylko w Kościele mogą znaleźć instytucjonalną i wielopoziomową ochronę - co jest sednem problemu, bo pozwala im krzywdzić dalej oraz daje swobodę innym. Wracając do Kąckiego, śmiem kurwa wątpić, że żodyn o tym nie wiedział. Mówimy o człowieku, który przez jakieś 20 lat był z bardzo wieloma kobietami, ewidentnie nie będąc ze swoją żoną. Żodyn nie wiedział? Czy żodyn nie chciał powiedzieć? Już po publikacji pojawiły się głosy, że “mówiło się”, że “jest śliski” i że po nim “kobiety czują się jak kawałek mięsa”. Na redakcję na Czerskiej te głosy wcześniej nie dotarły?
Ale to tylko mój domysł. Kto wie, może był tak sprytny, że naprawdę nie wiedzieli. Nadal nie usprawiedliwia to jednak puszczenia tego tekstu w sobotnim wydaniu Wyborczej. Tak, wiem, Kącki de facto wydał sobie ten tekst sam, bo kierował tym numerem. Pomijając już co to mówi o nim samym, nie wierzę, że nikt tego nie czytał i nie zobaczył z czym ma do czynienia. Przecież to są profesjonalni dziennikarze. A nawet jeśli jakimś cudem Kącki wykorzystał jakąś lukę w systemie, może swój power of authority i rzeczywiście puścił niesprawdzony tekst, to dlaczego dziennikarze Wyborczej, w tym wicenaczelny Bartosz Wieliński już po fakcie “zachęcali do przeczytania do końca”? Nie czytali? A jeśli czytali to, nie wiem, nie zauważyli co tam jest kurwa napisane? Zignorowali? Dali się zmanipulować tej historyjce? Bo Wy możecie, w końcu manipuluje Wami człowiek, który od prawie 30 lat żyje z obracania słowem pisanym i robi to dobrze. Ale oni? Czyżby solidarność z redakcyjnym kolegą wzięła górę? Czyżby zachowali się dokładnie tak, jak mediaworkerzy PiS, którzy zawsze będą bronili swoich rachonioholeckich, tylko dlatego, że są ich? Myślałem, że takie plemienne zacietrzewienie to raczej jest po tamtej stronie, ale widocznie nie jest to zasada absolutna.
Po publikacji Instytutu Reportażu Wyborcza wydała oświadczenie, jakoby nikt w redakcji nie wiedział, że Kącki został kilka tygodni temu zawieszony w Instytucie Reportażu, w co pozwalam sobie również wątpić. Po czym Kąckiego przeniesiono do inn… sorry, zawieszono. Podobnie jak z samym Kąckim, ciężko uciec od wrażenia, że gdyby nie post Rogaskiej i oświadczenie IR to Wyborcza dalej propsowałaby tekst Kąckiego. Za przykład niech służy wstępniak Aleksandry Sobczak, która pisze, że jedyną wadą tekstu jest to, że nie ukazał się w formie książki, bo dawałaby ją wszystkim znajomym, bowiem tekst jest tak potężny, że ona musiała czytać na raty, tyle płakała. Red. Sobczak naprawdę umieściła w tekście zdanie “nadal zazdrościcie mężczyźnie w średnim wieku?”, co można skomentować tylko poprzez “ja pierdolę, co?” Raz, że Kącki miał swoje tango w wieku circa 20-40 lat, więc był młody, a nie w wieku średnim. Dwa, że jego życiorys nie jest w żaden sposób reprezentatywny dla faceta w żadnym wieku. A trzy, że gładziutko przechodzi to nad losem jego ofiar, czyli dokładnie tak, jak to sobie Kącki zaplanował. Bo płakała oczywiście nad jego losem, nie ich.
Czy ja naprawdę wymagam tak wiele? Że chcę, by duże medium nie funkcjonowało jak Kościół? Żeby nie zamiatało pod dywan i nie udawało, że nie widzi, dając przyzwolenie na więcej krzywdy? Czy oczekuje tak wiele od profesjonalnych dziennikarzy, żeby potrafili obiektywnie przeczytać tekst swojego kolegi i naprawdę zobaczyli co tam jest? A jeśli widzieli, to żeby mieli jaja interweniować? No bo przepraszam bardzo, ale jeśli ja potrafiłem znaleźć większość tych manipulacji za pierwszym czytaniem, to oni chyba też mogli, prawda? Tylko chyba nie chcieli.
Zabawili się w biskupów. I podobnie jak oni, krzywda ofiar ich kolegi stała na ostatnim miejscu listy priorytetów.