Uff, ale było. W Berlinie klub pełny. Całe szczęście, że nie na tyle ile na rapera Sido, który grał obok tego samego wieczora. Dobrze, że się zorientowaliśmy po stanięciu w kilometrowej kolejce i zagadaliśmy do ludzi powtarzając kilka razy słowo "martwy płód" z uśmiechem na twarzy bez większego kontekstu, bo nie gadali po angielsku.
Vitriol było mi trochę żal, że znaleźli się w sytuacji bez basisty. Dawali oboje z siebie wszystko, ale jak na tak gęstą muzykę było za mało selektywnie. Bębniarz leciał jak wariat cały koncert grając blasty na zmianę z szybkimi stopami i milionem przejść, lider grał 50 riffów na kawałek jak szaleniec i fajnie się to oglądało, ale był to najsłabszy koncert. I to raczej nie ich wina, ale kombinacja złych czynników. Jeszcze mu struna poszła w środku koncertu.
Despised Icon fajowo i nie znając ich wcześniej za bardzo zdziwiłem się ile w tej muzie jest takich bujanych, klasycznych (?) HC riffów, krzyczanych "gang vocals" i mało tego co rozumiem jako deathcore, albo po prostu nie znam się na deathcorze. Ogólnie ta muza była jak taki połamany hard core z blastami i wywijańcami. Normalnie dwóch wokalistów wodzirejów działałoby mi pewnie na nerwy, ale to był bardzo fajny koncert.
Chelsea Grin zupełnie mi nie podeszła bo sprawdzeniu na chacie, ale na koncercie o dziwo też fajnie. Widziałem chyba jakoś połowę ich setu, bo musiałem odpocząć od chuchania w plecy jakimś ludziom w tłumie. Bardzo równy i wysublimowany bębniarz, mniej szybkości i więcej wyrafinowania niż poprzednicy, dynamika w graniu, super akcentowanie talerzy i w ogóle zajebiście. Raczej nie będę ich słuchał, bo to nie moja bajka i nie szukam czegoś takiego w muzyce, ale nie było zupełnie pedaliady, której się spodziewałem.
Na Dying Fetus już wlecieliśmy bliżej sceny. Brzmienie mieli idealne, wspaniale gnietli, każdy riff selektywnie, bębniarz obłęd wiadomo. Idealna muzyka na koncerty, te bujane riffy przecinane napierdalanką wywołały w ludziach amok. Pogo wciągało mnie coraz bardziej, bo co chwilę ktoś leciał w naszą stronę, więc przy drugim już chyba numerze wbiłem się do walki w sam środek. Muszę poćwiczyć cardio więcej, bo po trzech numerach już ledwo co zipałem i nie było gdzie się ukryć przed schabami i co chwilę mnie ktoś wpychał z powrotem. Krew z nosa leciała jakiemuś młodzieńcowi. Jak na niemiecką publiczność był ogień. Było latanie w kółku, rzucanie ludźmi jak kręglami, ogólnie tańce i hulańce. Dying Fetus zagrało chyba jakiś zupełnie nowy numer, bo go nie poznałem a był piękny. Też tak jak wyżej żałuję, że nie zagrali więcej szlagierów ze starych płyt. Pominięcie "Praise the Lord" to skandal akurat, ale ich parę ostatnich płyt jest na tyle dobrych i dorównujących poziomem, że tylko szacun podczas gdy tyle kapel z takim stażem odcina jedynie kupony i ludzie wpadają na koncert wyczekując klasyków. Wspaniały, bezbłędny koncert. Z tych co pamiętam to poleciało "From Womb to Waste", "Subjected to a Beating", "In the Trenches", "Throw them in the Van", "Wrong One to Fuck With", "Raised in Victory/Razed in Defeat", "Unbridled Fury" i ze staroci "Grotesque Impalement" i "Intentional Manslaughter".
I tak jak myślałem bębniarz Defeated Sanity był na kocercie. Wiem na 100%, bo podszedłem i zapytałem. Pogratulowałem ostatniej, zajebistej płyty i miło zbiliśmy piątkę. Na poprzednich kapelach trzymał się na uboczu, niedaleko nas w sumie, ale na Dying Fetus już był pod sceną
