Wzniosłość to jedna z kategorii estetycznych modernizmu i to do niej należy się odwołać by najlepiej opisać przeżycia towarzyszące wydarzeniu jakie miało miejsce 29.09.2015 w jaskini Balver Hohle niedaleko Dortmundu.manieczki pisze:Hallo, czekam na relatzje i czekam!!!kmarmaz pisze:Powiedzieć, że magia to za mało. Staram się przygotować po raz pierwszy jakąs recencję z tego wydarzenia bo uważam, ze warto. Tylko kto to będzie chciał czytać i oglądać?;)
Nawet ja nie mam tak wysokiego libido zebym ciagle ze zgrywusem w stanie gotowosci czekal przez juz prawie caly tydzien. Jade juz na rezerwach sil i niedlugo mi opadnie takze prosze o szybkiego posta z relacja i najlepiej fotkami und moze jakis wideło tez.
Bardzo Cie o to prosze, bo juz pomalutku czuje, ze krew zaczyna mi odplywac z mojego karciciela i bedzie opalal powolutku :'(
Zaopatrzony w ciepłą odzież, namiot oraz „Wilka Stepowego” Hermana Hessa wyruszyłem nocnym pociągiem z Warszawy z duszą na ramieniu bowiem z powodów technicznych opłacony bilet nie dotarł do mnie drogą elektroniczną.
Mimo wszystko wejść się udało a atmosfera opisywanego miejsca w pełni współgrała z charakterem prezentowanej w nim muzyki.
Z lekkim opóźnieniem swój materiał zaprezentował na początek zespół Crone złożony z muzyków Secrets of the Moon, ukazujący bardziej rockowe niż folkowe oblicze niemieckich muzyków. Ich debiutancki longplay „Gehenna” z 2014 roku miał swoją sceniczną premierę właśnie, że tak powiem, na swoim podwórku, dlatego nieskrępowani artyści mogli w pełni zaprezentować swoją wizję z albumu Gehenna, czemu pomagał również fakt, że zgodnie z zapowiedzią Prophecy Production program programem ale zespoły nie musiały być sztywno ograniczone ramami czasowymi.
Ja również nie potrafiłem ograniczać się do stania pod sceną a doskonała akustyka w tych okolicznościach przyrody pozwoliła na możliwość pozwiedzania przepastnych czeluści. Jaskinia rozwidla się na trzy komnaty, z których jedna została przystosowana na potrzeby merchu. Nie spodobał mi się jednak sposób prowadzenia sprzedaży. Koszulki zostały wyrzucone w koszach wzdłuż ławy niczym w second-handzie, i poniekąd był to taki ciuch land, w którym ludzie usiłowali się przepchnąć jak najbliżej koszulek w niższych cenach dla przykładu Negury Bunget czy Dornernreich. Dużym powodzeniem jak się później okazało cieszyły się szare t-shirty kolejnego zespołu, jaki zaprezentował się pod piekielnym sklepieniem
Lifelover to zespół, który postanowił uświetnić 10-lecie swojego istnienia. Mniejsza z tym, ze bez głównodowodzącego „B” taki chwyt nie ma większego sensu, można było jednak odebrać ten okazjonalny występ jako wyraz hołdu złożony zmarłemu w 2011 liderowi. No cóż, nie wiedziałem czego się spodziewać, mimo, że ich nazwa skłoniła mnie do uczestnictwa w tym koncercie. Pamiętam jaki wściekły koncert zaserwowali ich rodacy z Shining na Hellfeście, tymczasem mimo, ze stylistycznie podobny Lifelover postawił na rockandrollową imprezę. () bawił się dobrze popijjąc z puszki jakiś germański specyfik, i podskakując w obryzganym krwią fartuchu z twarzą umalowaną w stylu Jokera.
Dla mnie osobiście ich muzyka nie bardzo nadawała się do tego typu obiektu, wolałbym chyba jakiś obskurny pub, mimo to ekstremum emocji zapewniło mi odegranie „Expandera” z ostatniego „for ever” jak się zdaje, albumu. Muzycy po koncercie byli jeszcze długo dostępni w ogródku przed jaskinią.
Amber Asylum to kolejny z rzadko obserwowanych okazów, mimo, że z muzyczną próbką w postaci „Black Waltz” polscy odbiorcy mogli się zapoznać już w 1997 r. na składance magazynu Mystic Art. Czteroosobowy zespół, w całości żeński,w którym dominującą rolę pełnią skrzypce zaskoczył mnie jednak, gdyż odniosłem wrażenie, że zespół skręcił na rejony zarezerwowane dla doom metalu, a to dzięki gitarzystce basowej, która dodała do kompozycji dodatkowego ciężaru. Wiele wskazuje, że w takim charakterze będzie nowa płyta zapowiedziana na grudzień tego roku.
Camerata Mediolanense to neoklasyczny zespół o którym najwięcej mówi już sama ich nazwa.
Co prawda mi najbardziej przypadł do gustu ich drugi album „Campo di Mare” to jednak za trzon repertuaru obrali sobie Włosi swoje ostatnie dokonanie, od którego minęło niespełna dwa lata. Trzeba dodać, że wykonanie nie byle jakie. W mocno zmienioną aranżacją i gościnnym udziałem 30-osobowego chóru ten występ zamienił scenę w teatr jakiego dawno na żadnym koncercie nie miałem okazji widzieć. W oszczędnych słowach powiem tylko, że w ciemnościach nie wiedziałem, gdzie szukać zgubionej z wrażenia szczęki. Szczególną uwagę przykuwała młoda, niewysoka wokalistka, której anielski głosik brzmiał w tej skalnej przestrzeni nieomal doskonale. Pompatyczność tego występu nasunęła mi skojarzenia z udziałem Wardruny na Roadburn.
Długo jeszcze trwały owacje po zakończonym występie a patrząc na twarze gościnnie występujących chórzystów również byli zadowoleni z tam gromkiego przyjęcia.
Jayn H. Wissennberg, artystka kryjąca się pod pseudonimem Darkher nie miała łatwego zadania występując po tak rozdmuchanym show, jednak ascetyczne wykonanie równie niedużego repertuaru wcale mi nie przeszkadzało, z uwagi na to, że na jej występ czekałem od czasu mającego miejsce w kwietniu Roadburn. Miała co prawda wspomaganie ze strony drugiego gitarzysty po swojej prawej stronie, jednak odniosłem wrażenie, że oświetlenie zbytnio jej nie służyło. Nie wiem, czy taki miał być efekt, czerwone włosy z oświetloną na niebiesko twarzą, wszystko to budziło nachalne skojarzenia z Jimem Careyem w „Masce”, ewentualnie, „Gnijącą Panną Młodą. Tak czy inaczej, występ krótki, z anielsko odśpiewanym utworem „Hung” na zakończenie.
Choć dotychczas to Camerata Mediolanense stanowiła dla mnie opus magnum tego wieczora, to swój pogląd musiałem zrewidować po tym, co zastałem w trakcie występu Empyrium.
Drugi po Crone, zespół gospodarzy był tak naprawdę jednym z pierwszych potwierdzonych na tej imprezie bowiem już w styczniu. I zostali przyjęci tak jak na gospodarzy przystało, z honorami. Przypomniały mi się triumfalne pochody z udziałem Vader i Behemoth u nas w kraju, morze głów, zapomnij o tym, aby podejść gdzieś bliżej bo każdy zajął już swoje miejsce. No cóż, pozostało mi usadowić się z dala sceny na jednej z półek skalnych w obrębie jaskini. Wcale mi to nie przeszkadzało bo i akustyka wyśmienita i widok doskonały. Ponad masą ludzi doszedłem do wniosku, że ten występ miał najliczniejszą frekwencję a zapowiadana liczba 1200 osób już dawno została przekroczona.
Koncert rozpoczał się od znanego z wyśmienitej składanki „Whom the Moon a Nightsong Sign” The Days Before the Calm, z ostatniego albumu ucieszył mnie również „With the current into gray” Utwory z całej bogatej twórczości, również tej zamierzchłej, darkmetalowej Niemców zostały odegrane w formie akustycznej, ze wsparciem Evigi z Dornenreich na gitarze. Kończąc set wysłuchać można było „The many moons ago”, utwór, którego nie zabrakło chyba na żadnym z dotychczasowych, nielicznych koncertów Empyrium. Podsumowując, tak profesjonalnego przygotowania do tego występu życzyłbym załodze z Lifelover. Niemiecka precyzja, kto widział koncerty Kreatora w Niemczech ten wie o czym mówię, selektywność brzmienia sprawiała, ze bardzo dobrze słychać było każdą gitarę i sekcję rytmiczną. Zespół promował także swoje nowe wydawnictwo, epkę „The Mill” była zatem okazja by oprócz najbardziej uznanych utworów zapoznać się po raz pierwszy z czymś nowym. Tego dnia być może nie było headlinera, jednak to właśnie Empyrium wyrósł na gwiazdę wieczoru. W międzyczasie przeszedłem się do press-roomu, gdzie fragment poezji czytał lider projektu Voljager, jednak słaba znajomość języka niemieckiego zmusiła mnie do opuszczenia przedstawienia.
Na fiński Tenhi przybyła, jak odniosłem wrażenie, większość zgromadzonej publiczności, w kolejce po podpisy ich płyt ciągnęła się długa kolejka, którą można było sobie umilić podziwianiem wystawy złożonej z grafik lidera zespołu, Tyko Sariko. Dla zespołu, jak również dla fanów ich twórczości ten dzień był szczególny bowiem mili zagrać swój pierwszy od ośmiu lat koncert w składzie dotąd niespotykanym, poza skrzypaczką, miejsce znalazło się również dla perkusisty i pianisty, który wyraźnie nieprzywykły kontaktów z publicznością chował się jak mógł.
Wielkie emocje i oczekiwania, tymczasem już po pierwszym utworze okazało się, że muzycy nie słyszą się nawzajem. Na scenę wbiega technik, biega od gitar do konsoli, sprawdza kable, prosi o jeszcze raz, powinno być w porządku. Nie jest. Publiczność czeka cierpliwie, żadnych gwizdów. Cała sytuacja trwała naprawdę nieznośnie długo. Problemy udało się rozwiązać i reszta koncertu przebiegła już bez kłopoty. Podobnie jak w przypadku poprzedniego zespołu, Tenhi zaprezentował akustyczny set, w ich wypadku o innym nie mogło być mowy. Bardzo spokojna, wyważona muzyka, która zaczarowała publiczność na blisko godzinę. Przyznam, ze kupili mnie, dzięki czemu do tej pory nie żałuję zakupu ich składanki „Folk Aesthetic”. Pod koniec występu, gdy już speszony pianista zdołał uciec przed ciekawskimi oczami uczestników, na scenie pojawił się Eviga i bez chwili namysłu, wraz z bliżej mi nie znanymi gitarzystami rozpoczął nieoczekiwany set akustyczny Dornenreich. Koncert niespodzianka był jednak krótki, złożony z trzech lub czterech utworów, z których zdołałem rozpoznać tylko któryś z ostatniego wydawnictwa.
Po dłuższej przerwie spędzonej na wytropieniu czegoś jadalnego, poza posiekanymi wurstami, powróciłem na koncert Vemod. Twórczość Norwegów nie jest może zbyt bogata ale koncert okazał się bardzo intensywny. Osobiście budził bardziej skojarzenia z Der weg einer freiheit niż z drugą falą norweskiego black metalu. Zmęczony i upojony lokalnym winem przesiedziałem cierpliwie sycąc oczy ciekawymi wizualizacjami w tle.
Smutny był następny poranek, gdy patrząc na pustoszejące pole namiotowe pod jaskinią pomyślałem: chciałoby się więcej. No cóż, być może będzie okazja – 30.07.2016 – Balver Hohle.