CZWARTEK

Pierwszego dnia najbardziej interesował mnie Terrorizer, zwłaszcza że dane nam było zobaczyć na scenie dwie ważne osobowości z klasycznego składu, mianowicie Davida Vincenta na basie i Pete'a Kommando Sandovala na bębnach. Ten drugi właściwie skradł całe show napierdalając jak pierdolona maszyna i byłem rad, że znów go mogę zobaczyć w akcji bo dziwne historie o problemach osobistych swego czasu krążyły. Zaczęli od Hordes of Zombies za chwilę wokalista wspomniał, że mają taki tam stary album jak World Downfall i czy go znamy, fajnie że tak, bo...no i jeb! Cały debiut przeleciał na żywo jak pierdolony meserszmit. W trakcie setu mały hołd dla Jessiego Pintado, gdzie stare migawki z nim w roli głównej przeleciały na ekranie za sceną podczas dedykowanemu mu Dead Shall Rise. Na koniec kilka perełek, w tym starusieńkie Crematorium z pierwszego dema jako wisienka na torcie. Ja napewno postaram się wpaść do Krakowa jak będą znowu u nas grali wraz z Possessed i Massacre - tam też zresztą wedle zapowiedzi zapierdolą całe World Downfall.
Gdy set Amerykanów dobiegł końca natychmiast pobiegłem w stronę Krypty, gdzie produkować się mieli Kanadyjczycy z Antediluvian, twórcy dość popierdolonych, zakręconych, dziwnych i obrzydliwych dźwięków na bazie war metalowego barbarzyństwa. O dziwo zastałem tam niewiele ludzi i mogłem spokojnie ulokować się blisko sceny, gdzie miałem dobry widok na cały zespół i w miarę dobre możliwości odsłuchowe. Muszę przyznać, że byłem sceptycznie nastawiony do miejsca koncertu, bo miałem nadzieję że wypuszczą ich na dużą scenę, ale szybko wątpliwości się rozwały. Ta mała klitka była idealnym miejscem dla tych dusznych dźwięków, pojebanych struktur wygrywanych na gitarach na zmianę z bardziej dzikim maltretowaniem riffów. Koncert z którego jestem wszechmiar ukontentowany, jednak mam wrażenie, że panowie trzymali to wszystko nieco w ryzach i przy lepszych warunkach przyjebali by z pełnią mocy. Oby tak było następnym razem, bo pozostawili po sobie lekki niedosyt. W każdym razie nie żałuję, że poświęciłem połowę koncertu Carcass na występ barbarzyńców z Kanady.

A wspomniany Carcass wypadł dla mnie zupełnie nijak. Te nowe numery to takie kotletowe granie, że nie mogłem zbyt długo ustać w miejscu by skupić się na koncercie. No i co oni robią ze starymi numerami? Po co to na siłę upiększać, zmieniać? Cóż, większości pewnie się podobało, ja pozostanę przy starych płytach i niniejszym przybijam Carcass pięczątkę z napisem Wacken Metal.
Pominąłem występ Cancer - brytole zajebali conajmniej dobrze, swoim prostym, chwytliwym death metalem, bez udziwnień i hujówmujów, chociaż mi zabrakło kilka szlagierów z pierwszych dwóch płyt to bawiłem się wyśmienicie tancując pod sceną.
Z obowiązku kilka słów o reszcie załogi umilającej nam czwartkowe tańce:
Yardburn - rzyg, Serotonin Zero - zupełnie mi się to nie kleiło i męczyło pizdę, Sznur - ich początki nawet mi się podobały, teraz zaczęli zbyt mocno "gruzjować". No i czemu nie zagrali "Zdychaj Chuju"? The Night Eternal - heavy w klimatach Angelwitch, do potupania nóżką i przerwy na piwko.
PIĄTEK
Tego dnia najbardziej napalałem się na występ szwedzkich weteranów śmierć metalu z Grave, mimo że miałem ich zobaczyć na deskach po raz piąty. Okoliczności jednak szczególne, gdyż jak wiadomo zespół powrócił do klasycznego składu z Jorgenem za mikrofonem i zapowiadał specjalny set złożony z klasyków z trzech pierwszych płyt. Mimo, że lubię późniejsze krążki i nic w nich wypunktować nie mogę, to nie ukrywam, że najlepiej z dyskografi Szwedów robią mi wczesne krążki właśnie.

Zaczęli najlepiej jak mogli, bo od "Into the Grave" a potem mogliśmy się delektować kolejnymi, żelaznymi klasykami przez bite 70 minut. Było "Eroded" chyba dość rzadko grane, "Deformed", "Turning Black", "Christinsanity", "Extreme Rotten Flesh", "Hating Life", "Soulless", "For your God", "And Here i Die" i kilka innych, które na ten moment mi wywiało z głowy. Ogólnie się nie zawiodłem, bo kurwiło to wszystko przednie i banan z mordy mi nie schodził. Natomiast do dwóch rzeczy mógłbym się dojebać - było kurewsko głośno i występ tracił na dynamice i przejrzystości, niektóre wyższe rejestry na gitarach boleśnie męczyły uszy. Po drugie - może to mój łeb platał figle zmęczony już lekko festiwalowym zgiełkiem, ale odniosłem wrażenie, że Szwedzi grali niektóre kawałki szybciej, przez co ucierpiał ciężar i ten charakterystyczny grobowy groove cechujący pierwsze krążki - tutaj nie dało się tego tak dobrze odczuć. Ale chuj tam. Jorgen popełnił też małe fauks paks rzucając w publikę między kawałkami mało swojsko brzmiące dla nas coś w rodzaju "spasiben", co brzmiało jak "spasiba" i niektórych rozbawiło, innych oburzyło, ja to w sumie mam w dupie. Zostawiam w ramach ciekawostki

Nie mogłem też przegapić koncertu Deus Mortem, który ostatnim krążkiem "Thanatos" jak dla mnie wpuścił sporo powietrza do swojej muzyki, co przekuło się na większą przebojowość i moją momentalną chęcią skonfrontowania się z zespołem na żywo. Za dużo tutaj nie ma co pisać, po prostu bardzo dobry koncert i mimo że wszystko się tam zgadza to dla mnie w tym zespole brakuje czegoś, co miał np. Thunderbolt, Azarath czy Witchmaster.

Roadhog - nie moje klimaty, ale rozruszali publikę swoim przebojowym heavy metalem świetnie. Doskonale się sprawdzili jako rozgrzewacze tego dnia.
Tenebris - nic z tego nie zrozumiałem i wstrzymam się od osądów dopóki nie posłucham nowej płyty i nie zapoznam się z konceptem, ale wolałem jak latali po kosmosie niż recytowali lektury.
SOBOTA
Dla mnie najlepszy dzień festiwalu, nie dziwota również, że ten dzień nazjeżdzało najwięcej luda. Na plus zaskoczyła pogoda, gdyż skończył się pierdolony upał męczący dwa poprzednie dni i zamiast tego cały, pochmurny dzień kapała z przerwami lekka mżawka - dla mnie ideolo. Do wieczora w sumie niewiele się interesującego działo, tak więc było się kolejny raz w barze Obiady u Rudej na konkretnym schaboszczaku z frytami za 30 zeta, było się tu, było tam, było też gdzie indziej. Popatrzyłem Deamonolith, ale bez większych uniesień.I tak upłynął czas do godziny, w której swoje smęty kończył Year of the Goat i mogłem zająć strategiczne miejsce pod sceną.

Do Norwegów to zawsze miałem pecha, bo jak grali w pobliżu to zawsze coś wypadało. Kilka lat temu gruchnęły wieści o końcu działalności, które pogrzebały moje nadzieje, że kiedykolwiek zobaczę Aura Noir na żywo. Los bywa przewrotny no i jak widać na załączonym obrazku, dane mi w końcu było skonfrontować twórców "Black Thrash Attack" na żywo. Wyszli we czwórkę - Aggressor o kulach, Apollyon w podartych dżinsach i koszulce "Pleasure to Kill", za garami koleś z Obliteration i oczywiście Blasphemer na wiośle. Myślalem zresztą, że ten ostatni odpuscił sobie granie, bo na soundcheku się nie pojawił. Kamień z serca, bo bez niego Aura Noir by już nie była tym samym.

Norwegowie set oparli głównie na rzeczach z The Merciless i Hades Rise, co dla mnie było niczym koncert życzeń, bo właśnie ten okres w twórczości cenie sobię najbardziej. Zajebali na dzień dobrerek "Black Thrash Attack", z The Merciless mieliśmy szlagiery jak "Black Metal Jaw", "Hell's Fire", "Black Deluge Night", pod koniec niszczący kurwa "Condor", gdzie traciłem już głos. Z Hades Rise znakomity "Gaping Grave Awaits", "Abbadon", "Unleash the Demon", "Iron Night/Torment Storm" i voivodowski "The Stalker" zamykający set. Poza tym najnowszy numer z jakiegos splitu "Belligerent 'til Death", było też "Sulphur Void", jebnęli także petardę z ostatniej płyty w postaci "The Obscuration". Oko cieszyło z jaką łatwością i precyzją Blasphemer sunie przez te wszystkie zajebiste riffy! Oczywiście Appolyon śpiewał swoje kawałki a Aggressor swoje, pierdolony thrash metal, bieganie po scenie, machanie łbami. Niestety oczywiście jak prawie wszystko na tej edycji było kurewsko głośno, lecz i tak dla mnie koncert Aura Noir był najlepszym momentem tegorocznego Summer Dying Loud.

Pół godzinki przerwy i pora na Venom, ten Venom - z Cronosem. Tu sobie jakoś wiele nie obiecywałem - ot odhaczę kapelę ważną dla mnie, którą od lat za stare płyty hołubię i niech to sobie ma nawet formę half-coverbandu. Bo chyba nikt nie liczy na reaktywację klasycznego składu? Tu się najlepiej zaczęło jak mogło, bo po intro wszedł Cronos i poszło kurwa:
Black is the night metal we fight
Power amps set to explode
Energy screams magic and dreams
Satan records their first note.
We chime the bell chaos in hell
Metal for maniacs pure.
Fast melting steel fortune on wheels
Brain haemorrhage is the cure

Fakt, że gdybym nie znał na pamięć to chuja bym z tego wychwycił, bo z początku Venom miał totalnie upierdolone brzmienie, ale te drobne uchybienia można przecież za niebyłe, wszak niecodzinnie widzi się legendę na żywo. Nikomu więc nie przeszkadzało to żreć Cronosowi wprost z ręki. Później "Bloodlust", który rozpoznałem dopiero gdzieś w okolicach refrenu, ale nic to, przecież to taki mało znany numer i wcale go nie słyszałem milion razy. Na "Welcome to Hell" kwadratowość i przesterowanie zaczęło sięgać ekstremum a ja zacząłem się zastanawiać czy to czasem nie jest jakieś testowanie odporności publiki. Na szczęście potem, przy nowszych numerach już się nieco poprawiło, "Long Haired Punks" zabrzmiało lepiej niż trzy poprzednie klasyki. Jeszcze dwa nowsze kawałki a potem zabawa do samego końca - "Buried Alive" (tu coś jakby nie zagrało między członkami zespołu, bo po skończeniu numeru kilka sekund zaczęli nieśmiale logiczne rozwinięcie w postaci "Raise the Dead" jak było zresztą na płycie. Chwila konsternacji, jakieś uwagi między sobą i poszło jednak "Don't Burn the Witch - ot ciekawostka z dupy). Dalej mknęli przez "1000 Days in Sodom", "In Nomine Satanas", "Countess Bathory", "Warhead" oraz "Witching Hour" na bis. Mimo drobnych uchybień bawiłem się doskonale. Mimo, że Aura Noir zajebała lepiej, to i tak fajnie było zobaczyć dziadka Cronosa nakurwiającego te stare numery machającego do nich łbem, gdzie już niewiele włosów zostało.
Niestety przez względy logistyczne nie dałem rady dotrzeć do Krypty na Impetuous Ritual. Również żałuję, że z w/w powodów musiałem odpuścić Darvazę, ale taki urok festiwali. Na Terrestrial Hospice oczywiście do Krypty nie dało się wejść, więc zadowoliłem się słuchając z dworcu przy piwku. Innym razem.
Festiwal zamykał Portal, po którym sobie wiele obiecywałem i układałem w głowie na długo przed festiwalem różne wątki tego koncertu. No cóż, wizualnie to było mistrzostwo, pierdolony ostatni krąg piekła. Dźwiekowo oczekiwałem rozpostarcia czarnej dziury, która wchłonie cały Aleksandrów i zupełnie nic się nie ostanie z tego miejsca - tak się skończy ten festiwal na wieki wieków. O ile poprzednie zespoły były odkręcone na full, przesterowane i momentalnie boleśnie asłuchalne, tak Portal ściszyli XD Najbardziej cierpiał wokal, który zupełnie odstawał od reszty wydając z siebie jakieś stękania, kaszle, nie wiem, efekt mu wyłączyli? Reszta jakoś dotrwała do końca. Summa summarum dla mnie dobry gig, ale lekkie rozczarowanie było, zresztą nie tylko moje.

Ogólnie jak pisałem wcześniej, festiwal na plus, ale na poprzednich edycjach bawiłem się lepiej. Poprawiono klimę w krypcie, gdzie już da się dłużej wysiedzieć. Festiwalowe żarcie dalej drogie i w większości słabe, lane piwo za 18 zł kwestią gustu, dla mnie wiele do życzenia pozostawiało. Dla mnie cichą gwiazdą imprezy był festiwalowy Porter Bałtycki, który był moim wiernym towarzyszem imprezy. Szkoda, że bardzo szybko się skończył co mocno ukuło mnie w serce, więc proszę na przyszły rok - przywieźcie tego więcej, dużo więcej.

Idę lizać rany i pożytkować resztę dni urlopu na kontemplacji jednak udanego festiwalu, do zobaczenia za rok i dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca mojej bdb relacji od s-ca!!!:-)