Pamiętam jeszcze pierwszy koncert Nile który miał odbyć się w naszym kraju w katowickim mega clubie po wydaniu drugiej płyty. Mieli zagrać wtedy z The Haunted i Carnage, ale coś się popierdoliło na granicy i ostatecznie koncert został odwołany. Rok później jednak wystąpili na Mystic festival w Spodku i ......pozamiatali. Taka prawda, bo forma sceniczna którą wtedy zaprezentowali to była absolutna szpica. Zresztą, podobną pokazywali także podczas kolejnych odwiedzin w naszym pieknym kraju. Kiedy widziałem ich ostatni raz w Krakowie przed Hate Eternal, troszeczkę byłem zawiedziony nowym wokalem, bo muzycznie to nadal był top. Dlatego też tym razem wybrałem się do Bielska zarówno z nadzieją jak i z lekką obawą, czy nowy nabytek w kapeli już wystarczająco dobrze się wyrobił.
Supporty..... no były. Tyle mam do powiedzenia. Pierwsze dwa właściwie olaliśmy, bo mówiąc otwarcie, nie prezentowały dla mnie i kumpla zbyt wielkiej wartości. Woleliśmy przyjąć na spokojnie piwko. Skupiłem się na zobaczeniu koncertu Omophagii. Niby grali mocno, niby był wpierdol, ale czułem, jakby ta muzyka była wygenerowana, odmierzona linijką, taka trochę bezduszna. Przez chwilę patrzyłem co robi basista - nie biegał palcami po gryfie, po prostu trzymał je w jednym miejscu, gitarzyści też jakoś palcołamańców nie pokazywali, ot, grali.... Wszystko przykrywała perkusyjna kanonada. Zwłaszcza stopy, które chyba były odgrywane przy pomocy jakiegoś technicznego "wspomagacza". Nie wiem, nie znam się, ale koncert dla mnie wypadł średnio. Były momenty, ale to za mało by mnie jakoś porwać. No cóż..... w każdym razie jako rozgrzewacz przed daniem głównym było w miarę dobrze.
Chwilę później techniczni zaczęli się krzątać po scenie, z głośników zaczęło płynąć jakieś bliskowschodnie intro i wszyscy już wiedzieli że niebawem pojawi się Karl Sanders ze swoją ekipą. Jeszcze tylko krótka przemowa organizatora, który usilnie prosił, by uważać na sprzęt zespołu - " jeśli musicie surfować czy jak to się tam kurwa nazywa, to nie spierdolcie się przed scenę na rozłożony sprzęt, bo będzie to oznaczało koniec imprezy.... Poza tym cała reszta jest dozwolona. Dziękuję, zapraszam". Kilka chwil później intro dobiegło końca i jako otwieracz usłyszeliśmy "Sacrifice unto Sebek". Brzmienie znakomite, wokal o którego się martwiłem, tym razem był w lepszej formie, słychać że zdarł już mocno gardło i brzmiał po prostu lepiej. Nadal jednak nie pasują mi te jego wstawki kiedy wchodzi na wyższe rejestry, ale nawet to wychodziło mu lepiej. Pod tym względem jest już zdecydowanie lepiej. A że Nile tego wieczora grali hity, które mi najbardziej pasują, to już tylko morda mogła mi się cieszyć. "Defiling the gates of Ishtar", "Kafir", "Call of destruction", "Sarcophagus", "Lashed to the slave of stick", "The howling of jinn" czy zamykający set "Black seeds of vengeance" rozsmarowały mnie jak masło. Oczywiście, przy takim dorobku zabrakło jeszcze dwóch, trzech przebojów, koncert mógłby być odrobinę dłuższy bo pozostawił pewien delikatny niedosyt, ale to zawsze jest lepsze niż przesyt, ale i tak jestem cholernie zadowolony. Karl chyba też był, bo morda mu się cieszyła jak przybijał piątki z fanami po koncercie. Kto nie był, niech żałuje.
Jeszcze bardzo istotna informacja dotycząca sanitariatów. Szczać można było przed klubem, bo plac tam spory i kilka zaułków też się znajdzie, ze sraniem ciężej, bo nigdzie nie było walającej się po ziemi tekturki, a bilet jednak na bramce trzeba było pokazać. Kibel był w miarę spoko, więc jak kogoś nadarło, to mógł skorzystać jak na człowieka przystało. Lublin pod tym względem jak widzę - lepszy