Koncert świetny.
NEURONIA nie widziałem, ale podobno niewiele straciłem.
CHAIN REACTION to kompletnie nie moje klimaty, ale nie mogę im odmówić zgrania, profesjonalizmu, zaangażowania oraz żywiołowości. Wokalistę aż roznosiło. Scena była dla niego za mała. Obejrzałem z zaciekawieniem. Grają nowocześnie w stylu kapel, których nie znam, więc żadne porównania tu nie padną.

Na tym etapie publika była jeszcze niemrawa. Na palcach jednej ręki można było policzyć osoby aktywniej uczestniczące w koncercie. Trzeba jednak przyznać, że im dłużej panowie grali, tym więcej osób wykazywało pod sceną aktywność ruchową.
RESISTANCE wypadli bardzo przekonująco choć, moim zdaniem do gwiazdy koncertu stylistycznie pasowali mniej więcej jak GWAR do Ireny Santor. Napierdol totalny plus kwiki konającego świniaka i połamane struktury kawałków z częstymi zmianami tempa. Bardziej widziałbym ich w towarzystwie NAPALM DEATH lub DEAD INFECTION, ewentualnie CONVERGE czy CEPHALIC CARNAGE. Nie moja para kaloszy, nie znam się, ale mogę stwierdzić to co o grających przed nimi Polakach. W pełni profesjonalnie z pasją i bez litości. W paru momentach mordowali niesamowicie, a ułatwiało im to świetnie ustawione brzmienie. Publika chyba jednak nie była przygotowana na takie granie i kontemplowała zamiast napierdalać.
MY CITY BURNING byli pierwszą tego wieczora grupą, która zaprezentowała klasyczny Hard Core jaki znamy z wielu legendarnych płyt sprzed około dwudziestu lat. Wypadli porywająco i jak dla mnie wygrali konkurencję pod tytułem "najlepszy support". Wprost emanowała od nich radość grania. Przekrzykiwania z publiką, podawanie mikrofonu najzagorzalszym fanom wypadły bardzo naturalnie. Byli najbardziej zbliżeni poziomem i stylem wykonywanej muzyki do ekipy Gary'ego. To co grają jest stworzone do prezentacji na żywo. Pierwsza kapela, która ruszyła mnie pod barierki i zmusiła do wysiłku fizycznego. Nie mnie jedynego. Takich koncertów nigdy za wiele. Nie orientuję się jaki status ma ta grupa na scenie HC, ale mniemam, że trasa z PRO-PAIN to nie jest czysty przypadek i zwykły łut szczęścia.
Gwiazda wieczoru wyszła, zagrała i nie było co zbierać. Moje stare marzenie koncertowe wreszcie się spełniło. Kilka razy mi się wymykali, ale tym razem nie było takiej możliwości. Jedno słowo: CHARYZMA. Nic tego nie zastąpi, można się pocić w studio i sali prób miesiącami, lepić w pocie czoła dźwięki, nakładać setki ścieżek na siebie, filozofować na potęgę w wywiadach, cudować z image’em, rozkręcać wokół szum na wszystkie możliwie sposoby i robić milion innych rzeczy, ale bez charyzmy ani
róż. Albo się to ma albo nie. PRO-PAIN wszedł na scenę i zawładnął klubem od pierwszych sekund. Meskil to już ikona ostrego grzania. Nie musiał skakać i biegać, nie musiał "świntuszyć". Po prostu darł japę do mikrofonu i tłukł zapamiętale w basior. Natychmiastowy młyn pod sceną dobitnie pokazał na kogo wszyscy tego wieczora czekali najbardziej. Leciały kolejne mordercze ochłapy na czele z nieśmiertelnymi klasykami w stylu "Foul taste of freedom" czy "Make war not love". Klimchuck napierdalał solówę za solówą i przeżywał muzykę na równi z najbardziej krewkimi jednostkami pod sceną. "In for the kill", "Time will tell" co za jebane petardy! Ten drugi to ich manifest. "Fed up" skopał wszystkich równo. Punktem kulminacyjnym, rzecz jasna oprócz wspomnianych wcześniej klasyków z dwóch pierwszych płyt, były "Neocon" i "Un-american" z potężnej "Prophets of doom". Koncert przeleciał błyskawicznie i nie mogę się już doczekać następnej okazji do konfrontacji z tą machiną wojenną na polskiej ziemi.
Po koncercie złapał mnie Tom i na określenie "MOTÖRHEAD hardcore'a" usłyszałem wypowiedziane z szerokim uśmiechem: "You're my favourite person today."
Frekwencja nikczemna.