
METALLICA - St. Anger
Album zapowiadany przed premierą jako powrót do korzeni, nowe Kill'em All. W mediach od „I dissapear” wydanego na soundtracku do Mission Impossible 2 na temat zespołu zdawkowe informacje...ale mocne...odchodzi wieloletni basista Jason Newsted...Hetfield na odwyku...lata lecą...a płyty nie ma. Byłem szczerze przekonany, że ten zespół tego nie przetrwa, wystarczyło włączyć sobie kolejny raz Master Of Puppets i na dobrą sprawę można było mieć to w dupie. Metallica skończyła się na czarnym albumie? Wielu takie uproszczenie rzeczywistości zadowala, ale do rzeczy, zanim zacznę pisać coś więcej o St. Anger należy się zastanowić tym razem na poważnie, nie tak jak w temacie Metallica vs. Slayer, jaka jest największa siła Metallici.
Thrash metal, to Kill'em All zdefiniowało ten gatunek, który rozwinął się ładnie na przestrzeni kilku lat a potem zaczął zjadać swój ogon, rozwijając różne efemerydowe podgatunki typu techno-thrash itp. Kilka lat, i już wszystko powinno zdechnąć. Świeżość thrash metalu umarła już przy Reign In Blood i And Justice For All, szczyt, a później jebanie trupa do dzisiaj.
Hetfield & Co. Zawsze zauważali takie rzeczy, po Kill'em All robili rzeczy, na które inni thrasherzy wpadali dopiero jak oni przekuli te nowe rzeczy w sukces. Ballady? Fade To Black...polecam sobie posłuchać Testament kilka lat później, chociażby Practice What You Preach...fajny album, nie powiem, ale to totalny rip off stylu Metallici oczywiście gorszego sortu.
No ale dość o thrash metalu, bo tak naprawdę ten gatunek nie jest warty aż takiego rozpisywania się o nim. Gdy thrash na maxa był wyeksploatowany, Metallica szukała innych kierunków, czarny album był czymś mocno innowacyjnym wśród milarda thrashowych riffów i solóweczek, wolny, mocny, prosto zagrany, ale nie było tam ani jednej niepotrzebnej nuty - sukces, pieniądze, dziwki i MTV. Tylko, że ten sukces nie był osiągnięty przez kompromis, to tylko na pozór tak wygląda, jak największe uproszczenie własnej muzyki było czymś wręcz przeciwnym, mocno odważnym ruchem, zamiast odcinania kuponów – dążenie do rozwoju i eksplorowanie nowych szlaków. To definiuje całą karierę Metallici i wszystko co było potem, Don't give a fuck attitude i nonkonformizm.
Przyjrzyjmy się takiemu Load – postsabbathowska, wolna muzyka, blues, country, zdjęcia Corbijna, na okładce - sperma i krew, czy to jest komercja? Przecież wtedy heavy rotation to były jakieś popowe klony Cobaina, znowu Hetfield i spółka szli pod prąd. Późniejsze covery i płyta z orkiestrą to już tylko megalomańskie widzimisię – chcemy, możemy, zrobimy, why not? Sky is the limit możemy wszystko, nawet grać covery Discharge i zgwałcić uszy filharmoników z San Francisco.
Jaki sprzedajny zespół gra do cholery covery Discharge? ;D
No ale przejdźmy wreszcie do prawdziwego bohatera tego tekstu czyli wielce kontrowersyjnego St.Anger.
W prasie podczas prac nad tym albumem pojawiały się informacje, iż Metallica nagrywa teraz materiał będący wypadkową Entombed i Meshuggah, ktokolwiek rozpuszczał takie informacje widocznie chciał strzelić Metce w stopę, a nawet w kolano. Po tylu latach od nagrania poprzedniego materiału nie wiem czy nie lepiej było nie mówić nic niż tak podjudzać słuchaczy oczekujących na nowy album.
I szczerze się przyznaje, po premierze, wylewałem na ten album kalumnie, nic mi się nie podobało, okładka, muzyka, koncept. W prasie 99% zasłużonych muzyków jebało tą płytę z góry na dół, już za sam werbel wszyscy nienawidzili St.Anger, nie mówiąc już o mocno wykorzystywanym w studio Pro Toolsie.
Teraz wiem, srogo się myliłem, święty gniew to 100 procentowa Metallica, ze wszystkimi swoimi zaletami, ale podana zupełnie na świeżo, po raz kolejny poszukująca i odświeżona. Zamiast 3 minutowych piosenek typu Nickelback goes heavy; co byłoby idealnym komercyjnym rozwiązaniem, mamy głośny, testujący możliwości słuchacza werbel, brzmienie gitar jak z garażu i ogólną nienawiść do tego jak nagrywają płyty inne zespoły. Werbel odsiewa od razu przeciętnych słuchaczy, ba, mnie też kiedyś odsiał, ale gdy zrozumiałem ten pomysł, nie wyobrażam sobie innego werbla na tej płycie.
Świetne riffy, często powtarzające się w długich utworach wprowadzają słuchacza w trans. Kiedyś powiedziałbym, że przez to te utwory są za długie, ale z perspektywy czasu uważam, że to było idealne rozwiązanie. Jak zawsze Metallica idzie pod prąd, nie boi się ryzykować, stosować niekonwencjonalnych rozwiązań, efekty tego są więcej niż znakomite a mimo tego sprzedane płyty idą w miliony, całe szczęście oprócz tego masa nudnych przewidywalnych thrasherów jest wkurwiona, same plusy.
Brak solówek, nu metal? Punki od dawna mają w pogardzie solówki i chwała im za to. Nu metal? Ani jednego riffu rodem z Limp Bizkit, zarzut oddalony.
Skaut zapytał na forum „Czy wkurwienie również na tej płycie było motorem napędowym? „ Od razu odpowiem, ależ oczywiście, dlaczego? Widzieliście zapewnie film pt. Some Kind Of Monster. Film pieknie to obrazuje, banda bogatych megalomanów mających problemy z komunikacją między sobą. Weźmy takiego Hetfielda, kasy jak lodu, jego kapela wymieniana jest jednym tchem z The Rolling Stones czy The Beatles, to wkurwienie ponad czterdziestoletniego człowieka sukcesu, który kolokwialnie mówiąc ma wszystko, ale to nie wystarcza, jest nieszczęśliwy z własnymi wewnętrznymi problemami. Cały czas czegoś mu brakuje, czegoś poszukuje, ucieka ale w pewnym momencie mierzy się z samym sobą. I taka jest Metallica, to święty, dojrzały gniew, nie frustracje nastolatka, który nie może zaruchać. Metallica cały czas poszukuje, zamiast nagrać Death Magnetic vol.2 wchodzi w kolaborację z Lou Reedem, dla wielu niemożliwą do odsłuchania. I Dlatego jest to cały czas zespół kategorii „Leaders not followers” co dla rzesz metalowczyków z przeróżnych kapel jest nie do osiągniecia. Wielu nie zrozumie tego teraz, za 50 lat nikt nie będzie miał wątpliwości. Amen.