Relacje z koncertów



Najnowsza recenzja

Deamoniac

Visions of the Nightside
Trzeci album włoskiej death metalowej ekipy złożonej z byłych muzyków nieco bardziej znanego wszystkim Horrid. Tutaj, zafascynowani starą Szwecją oddają się całkiem przyjemnemu, brutalnemu mieleniu w bardzo surowej oprawie brzmieniowej (chyba nawet bez masteringu) co powinno przypaść do gustu wielbicielom nie tylko Nihilist, Carnage, czy wiadomo-którego-Crematory, ale też Nominon, Ka...





Morbid Sacrifice

Ceremonial Blood Worship
Drugi album włoskich podziemniaków, których jaskiniowy black/death metal zauroczy każdego, kto pluje na krzyż i tańczy przy wczesnych piosenkach Archgoat, Hellhammer, Nunslaughter, Grave Desecrator, peruwiańskiego Mortem, Sathanas, czy choćby naszego Throneum. Nowy materiał, podobnie jak dotychczasowe tego zespołu, pozbawiony jest partii solowych i brzmi prawie jak koncertówka z głębo...





God Disease

Apocalyptic Doom
Nazwa God Disease przewinęła mi się parę lat temu w kampaniach niemieckiej F.D.A. Records, która wydała debiut tych Finów, ale nigdy nie doszło do zbliżenia, że się tak wyrażę. Drugi album zespołu ukazuje się z kolei w barwach świeżutkiej, portugalskiej Gruesome Records. Tym razem trafił do mojego odtwarzacza i, korzystając ze sprzyjającej aury leniwie się w nim rozgościł n...





Melancholic Seasons

The Crypt of Time
Melodyjny death metal od wielu lat skręca coraz bardziej na margines zainteresowania fanów ekstremalnego grania i skutkuje to tym, że nawet tak niezłe zespoły jak niemieckie Melancholic Seasons funkcjonują jako kompletnie nieznane i bez większych szans na przebicie się przez skorupę powszechnej obojętności. Wierząc Metal Archives i załączonemu bio zespół istnieje od połowy lat 90-...





  • Hellfest 2012 - 15-16-17 czerwca, Clisson, Francja

    2012-07-01
    Raz do roku spokojne miasteczko w północno-zachodniej Francji o nazwie Clisson jest gospodarzem jednego z największych muzycznych festiwali w Europie. Hellfest, bo o nim będziemy tu rozmawiać (albo i nie, bo to jednak będzie monolog) z roku na rok przyciąga coraz to liczniejszą rzeszę fanów ciężkich brzmień. Są ku temu mocne podstawy, gdyż skład imprezy z edycji na edycję jest coraz bardziej atrakcyjny. I nie chodzi tu jedynie o fanów heavy metalu, śmierć metalu, czy hardcore - skład każdej ze scen jest druzgocący! Edycja z 2011 roku zgromadziła, jak podają organizatorzy, przeszło 80 tysięcy fanów muzyki i trzymając się trendu zwyżkowego skład w tym roku musiał być bardziej hitowy, głośniejszy i lepszy. A czy taki był?
    Trzy dni, niemalże 160 kapel, wiadomo że nawet nie ciężko, ale nie sposób tego ogarnąć. Prostym wyborem dla mnie było zrezygnowanie ze sceny The Warzone, gdzie skakali muzycy reprezentujący szeroki nurt muzyki hardcore. Również swoją obecność na dwóch głównych scenach zredukowałem do absolutnego minimum skupiając się na scenach The Temple, The Altar i The Valley prezentujących odpowiednio death metal i grindcore, black metal i muzykę eksperymentalną, stoner i heavy metal.

    Dzień Pierwszy

    Po 21h podróży wesołym busem na miejsce i po ogarnięciu się po trudach podróży pozostało całe późne popołudnie do obejrzenia kilku kapel. Widziałem kawałek Brujeria, która dawała sobie radę tak sobie, choć po reakcji publiczności w namiocie można byłoby wnioskować coś innego, mnie jednak w czasie ich koncertu bardziej zaabsorbowało stanie w kolejce do panów z Turbonegro, którzy promowali na jednym ze stoisk swój nowy album. I tak się stało, że to właśnie trupa z Norwegii pod przewodnictwem Tony’ego Sylvestra była kolejnym obiektem mojego zainteresowania. Jak można było zaobserwować, Turbonegro zebrało sporą grupę fanów pod dużą sceną, którzy żywiołowo reagowali na kawałki z ich nowego albumu. Ja osobiście byłem pod wrażeniem, choć w składzie słychać brak Pampariusa. O 10:30 na scene w The Altar wyszedł Satyricon, który swoim występem nie pozostawił złudzeń, kto tego dnia rządził w namiocie i nawet solidny występ grającego po nich Obituary nic w tej materii nie zmienił. Satyr wraz ze swoją hordą nadal doskonale wie o co chodzi w graniu na żywo! Jeszcze kilka chwil, aby rzucić okiem na występ Hanka Williamsa 3, który zamykał ten dzień na scenie The Valley i mój dzień skończył się dla mnie na występie Kinga Diamonda, którego świetnie się nie tylko oglądało, ale i słuchało. Można śmiało uznać, że to jeszcze nie pora na Duńczyka i nie ma on zamiaru odcinać kuponów od swojej sławy.

    Dzień Drugi
    W porównaniu do dnia pierwszego festiwalu moje plany były o wiele ambitniejsze. Dzień zacząłem od Necros Christos, którzy jak na wczesną porę prezentowali się bardzo solidnie. Przybyli na ich występ nie mieli na co narzekać i zdawali się usatysfakcjonowani występem Niemców. Zaraz po nich przyszła pora na Necrophagia, która w moim odczuciu wypadła dosyć średnio, bynajmniej nic z ich występu w kategoriach stricte muzycznych nie zapadło mi w pamięci. Ten dzień był pełen niespodzianek na The Valley. Dobry występ dali panowie z Big Business, Unsane oraz włoskiego Ufomammut. Prawdziwą perełką był występ Saint Vitus, który był prawdopodobniej jednym z najmocniejszych punktów nie tylko drugiego dnia festiwalu, ale i całej imprezy. Weterani z Los Angeles udowodnili, że nowy krążek nie tylko z odtwarzacza brzmi świetnie, na żywo ten materiał dostaje dodatkowego kopa, a oni są jak Wino… im starsze, tym lepsze. The Devil’s Blood ominąłem z tego względu, że już ich w tym roku widziałem. Tego dnia kompletnie odpuściłem duże sceny, a co na mnie czekało jeszcze to po dwie gwiazdy wieczoru z The Altar i The Temple. Napalm Death poszedłem obejrzeć jedynie z ciekawości dla materiału z "Utilitarian", który jak się okazało, zabija na żywo. Ludzie kompletnie ogłupieli, gdy tylko Barney wraz z załogą zaczęli grać. Każdy kto choć raz widział ich na żywo, wie jak żywiołowi potrafią oni być na scenie. Pan Harris przejął się chyba za bardzo swoją rolą, bo po 2 kawałkach spalił Messę. Generalnie koncert jak Napalm, świetny. Zaraz po nich na deskach The Temple występ swój rozpoczęło Enslaved, które wypadło całkiem nieźle pomimo mojego braku sympatii do nich. Było w ich stylu, było efektownie i ludzie znów to kupili! Dobry koncert. Ponad dwie godziny w namiocie i chodzenie z jednego końca na drugi. Tym razem by zobaczyć gwiazdę The Altar, czyli Szwedów z Entombed. Może miałem zbyt wysokie oczekiwania, ale po ich godzinnym występie i po odegraniu wszystkiego po czym tylko może facetowi stwardnieć czułem niedosyt. Czegoś mi brakło. I z perspektywy czasu był to chyba klimat w namiocie, bo w czasie gdy LG Petrov produkował się na jednym końcu sceny, na drugim techniczni instalowali naszych jedynych przedstawicieli na Hellfest w tym roku, czyli Behemoth. I to na nich oraz na to co działo się jeszcze przed ich występem na scenie zwrócona była uwaga połowy namiotu. 5 min po występie nikt już o Szwedach nie pamiętał, bo scenę przejął Nergal. Efekty pirotechniczne, świetne brzmienie (ogólnie brzmienie w namiocie było kapitalne, ale Behemoth wykręcił chyba max) dzięki obecności nadwornego guru i króla karaoke Malty i publika jak w amoku. Behemoth widziałem ostatnio 8 lat temu. 8 lat a taka przepaść. Po ich występie oddaje pokłony, mimo iż nie jestem wielkim fanem ich muzyki. Są teraz prawdopodobnie jednym z 5 największych i najważniejszych ekstremalnych zespołów na świecie. Francja podbita.

    Dzień Trzeci
    Nie mniej pracowity niż dzień drugi. Zacząłem od Sublime Cadaveric Decomposition, które otwierało dzień w namiocie. Wczesna pora nie sprzyjała zgromadzeniu dużej publiczności. Na pewno dali z siebie sporo. Następnie szybki skok na The Valley, gdzie równolegle występowali francuscy post metalowcy z Abysse. Brutal Truth występujący na The Altar dali niezły występ, bez "achów" i "ochów, ale solidny. Anaal Nathrakh obejrzeć na żywo to zawsze przyjemność, ja miałem ją już po raz drugi w tym roku. Przy ich występach należy jak najczęściej używać słowa – miazga. Może w ich występach brakuje polotu i finezji, ale Anglicy nie są od tego. Ich występ był taki jaki winien być, czyli ekstremalny. Następnie przyszła pora na Dying Fetus, który ostatnio zaczął mi wchodzić coraz lepiej z płyt, ale na żywo mimo perfekcji wykonania nic więcej Pan Gallagher nie zaprezentował. I zdaję sobie sprawę, że to jest natura tej kapeli, ale ja tego nie kupuję. Podobnie było z Lock Up, które na żywo w ogóle mnie nie przekonało i po trzech numerach postanowiłem nie kaleczyć swych uszu. Tymczasem na The Valley świetny gig dał Acid King, a już do boju szykowali się mistrzowie z Pentagram. Po raz kolejny weterani scen pokazali jak grać heavy metal. Świetne brzmienie, światła i Bobby Lieblieng jako frontman. Namiot odpłynął. Tymczasem na dużej scenie miałem okazję obejrzeć Black Label Society, które wypadło słabo. To był jeden z nielicznych koncertów, które obejrzałem na Hellfest, a które nie brzmiały. Inaczej sprawa miała z Motley Crue, które pokazało jak grać rock’n’rolla. Załoga z LA brzmiała, wyglądała, a odrobina kiczu dodawała jedynie smaku ich występowi. Z dużej sceny szybko na The Altar, bo tam swoje harce już dawno rozpoczęło East Coast, czyli Suffocation. Bez niespodzianek, z Frankiem, bezdomny tym razem został w domu. Suffocation zabiło. Było precyzyjnie, agresywnie, a konferansjerka Franka jak zwykle żarliwa. Jeden z najjaśniejszych występów na The Altar w ciągu tych trzech dni. Występ Slasha okazał się przewidywalny i lepszy od występu Guns’n’Roses z dnia poprzedniego. Jako wisienka na torcie i gwiazda dnia trzeciego na dużej scenie był Ozzy. Miło było zobaczyć dziadka po raz pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz w życiu. Niestety, od początku było słychać że zmaga się z problemami laryngologicznymi. Nie przeszkodziło mu w "fuckaniu" na lewo i prawo, oblewaniem publiki wodą i wyczynianiem tych rzeczy, które Ozzy lubi najbardziej. Gdyby tylko wiedział, że po 20minutach jego występu spadnie ulewa pominąłby tę akcję z wężem. Mnie deszcz zmobilizował by podziękować Ozziemu i udać się do namiotu The Valley zobaczyć muzyczny rytuał panów O'Malley , Andersona i Csihara. Sunn O))) dzięki ulewie miało komplet. Widziałem ich po raz pierwszy, lecz w porównaniu do dużej części widowni czekającej jedynie na koniec ulewy, wiedziałem czego się spodziewać. Było osobliwie. Było ciężko i transowo. Było pięknie. Moc i ciężar jaki wydobywał się ze wzmacniaczy był niebywały i nieoczekiwanie namiot świetnie dawał sobie radę z tym brzmieniem. To był prawdziwy rytuał. Wygrali, że posłużę się terminologią piłkarską.

    Hellfest to niezła nazwa na festiwal zważywszy, na sporą ilość deszczu, która przemieniła festiwal i kamping w wielką błotną kałużę, czy niewystarczającą ilość toalet, którą mogę zrzucić jedynie na różnice kulturowe i zamiłowanie Francuzów do sikania po kątach. Ale to wszystko pikuś. Skład imprezy, organizacja scen, dźwięk i klimat były pierwsza klasa. Parę kapel zawiodło, ale zdecydowana większość pokazała klasę! Weterani z Pentagram i Saint Vitus pokazali, że na emeryturę czas jeszcze nie nadszedł, a kilka młodych francuskich kapel, że ich grube lata są dopiero przed nimi. Z początku po przyjeździe z Francji miałem wątpliwości czy kiedykolwiek jeszcze chcę wrócić do Clisson, ale brakuje mi tego miejsca. Do zobaczenia za rok!


    tekst i zdjęcia: Paweł Parcheta
    facebook.com/mrzphototography

    Dodał: Olo

Najnowsza recenzja

Deamoniac

Visions of the Nightside
Trzeci album włoskiej death metalowej ekipy złożonej z byłych muzyków nieco bardziej znanego wszystkim Horrid. Tutaj, zafascynowani starą Szwecją oddają się całkiem przyjemnemu, brutalnemu m...





Najnowszy wywiad

Epitome

...co do saksofonu to był to przypadek całkowity. Bo idąc coś zjeść do miasta napotkaliśmy kolesia który na ulicy grał na saksofonie. Zagadałem do niego żeby nagrał nam jakieś partie i zgodził się. Oczywiście nie miał pojęcia na co się porwał, do tego komunikacja nie była najlepsza, bo okazał się być obywatelem Ukrainy i język polski nie był dobry albo w ogóle go nie było...