Wpakowałem się do klubu jak kończył Hate, nawet mnie to ucieszyło, bo wiedziałem że czekają mnie już tylko dwa zespoły na które tak naprawdę przyjechałem.
BELPHEGOR. Ewenementem w przypadku mojej przygody z tym zespołem jest fakt że z płyt nie trawie ich muzyki, ale za to koncerty…. Mmmmm, koncerty to całkiem inna bajka. Nie widziałem słabego koncertu ekipy Helmutha, a ten był czwarty. Wczoraj było podobnie – świetny koncert, show, brzmienie, wszystko. Brawo.
I AM MORBID to nie Morbid Angel, ale mnie to wczoraj ni chuja nie przeszkadzało. Jak przeczytałem tu na forume że nie grają całej Blessed to przemknęła mi przez głowę straszna myśl, żeby tylko Vincent nie zeszmacił koncertu jakimś shitem z Illud

Jak wszem i wobec wiadomo nic takiego nie miało miejsca. Koncert typu The best Off. I bardzo dobrze, w końcu po to ludzie przyszli. Do brzmienia nie miałem żadnych zastrzeżeń, wokalnie bez zachwytów, ale było dobrze i na poziomie. Gitarzyści zaskoczyli bardzo in plus. Commando też bardzo solidnie. Miałem wrażenie (być może odosobnione) że pan przy konsolecie coś kombinował z brzmieniem perkusji. Na samym początku brzmiało jakby walił w opakowania po danonkach, ale potem to poprawili, czasem jeszcze takie odczucie wracało ale na krótko. Natomiast przy „God of emptines” perka brzmiała idealnie, te przejścia zabrzmiały cudownie, jak na płycie, aż miałem ciary….
Powiem tak, czy ten koncert przebił koncerty Morbid Angel jakie widziałem ?, nie wiem, ale jak chodzi o atmosferę i klimat, o tę chęć dobrej zabawy to był to koncert najwyższych lotów. Dość powiedzieć że od samego początku i do samiutkiego końca był srogi młyn, panowie (i panie również) 30+, 40+ się nie oszczędzali, widać było ten głód dobrych zagranicznych koncertów, dobrej zabawy.
Zajebisty koncert, zajebisty wieczór na który czekałem dwa lata… oby to już wróciło do normy.
