Po pierwsze, można już w ludzkiej cenie dostać ich drugi, moim zdaniem, najlepszy album "From the Lions Mouth", co przed chwilą zrobiłem na Ebayu.
Po drugie nieco impresji. Gdy posłuchałem po raz pierwszy tej kapeli, dowiedziałem się, skąd zrzynają Editors, nie tylko z Joy Division, których każdy zna i przytacza ich nazwę, ale właśnie chociażby z tych Angoli. Panowie byli najbardziej popularni w Holandii, do Polski raczej nic nie docierało, chyba że jakieś pojedyncze dźwięki. A szkoda, bo muzyka to bardzo fajny, melancholijny postpunk z dobrym, nieco teatralnym wokalem, nośnym basem (bez basu tej muzyki by nie było) i smutnymi gitarami. Nie jest to taka minimalistyczna muzyka jak JD, The Sound grali również mniej przygnębiająco. Ich muzyka jest tylko smutna, nie jest wisielcza, czy depresyjna.
Obowiązkowe ciosy:

Debiutancki album, najbardziej surowy, ale tu niespodzianki nie ma żadnej. Jeszcze słychać punkowe echa, ale już tę charakterystyczną melancholię da się wychwycić.

Najlepszy album, czego najlepszym dowodem jest otwierający kawałek "Winning". Te chłodne klawisze rządzą! Hit za hitem, każdy numer to perła w koronie. Jest jeszcze sporo surowości.

Trzecia płyta, już nieco wygładzona, tu najbardziej słychać u kogo zadłużone są gwiazdki brytyjskiego grania jak White Lies, Interpol, czy Editors, przy czym nie mają nawet ćwierci talentu oryginału.
Resztę albumów można sprawdzić, ale jeśli wyznaje się postpunk w sposób ortodoksyjny, to niekoniecznie. Dalej było więcej popu i pop rocka. Muzyka niezła, ale tych trzech rzeczy nie przeskoczyli. Koniec kazania, idę spać.