
Sepultura na początku lat 90-tych to był zespół, obok którego przejść obojętnie po prostu się nie dało, nazwa już wtedy coś znaczyła wśród fanów metalowego łojenia, elektryzowała, sprawiała, że na jej dźwięk przed oczyma pojawiał się obraz czterech niepokornych, długowłosych Brazylijczyków, którzy wyszli z dżungli i postanowili namieszać na scenie. A że publika przyjęła ich entuzjastycznie, to nie można się dziwić że pisano o nich w superlatywach, a nagłówki typu "thrash sensacja z brazylii" raczej nie należały do rzadkości. W sumie to nie pamiętam gdzie po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością zespołu Maxa Cavalery - czy to za pomocą nieodżałowanego "Headbanngers ball" Vanessy Warwick, gdzie mogłem zobaczyć teledysk do "Inner self", czy może za pomocą złodziejskiej Baron records, dzięki której zaopatrzyłem się w "Schizophrenię"; w każdym razie ten album podrzucił mi akurat kumpel.
Płyta w zamiarach miała przebić poprzedni album "Schizophrenia" i pokazać, że Sepultura to zespół, który przymierza się do zdobycia globu. Żeby dokonać czegoś takiego, trzeba było skomponować i nagrać muzykę na wysokim poziomie, kompozycje musiały być chwytliwe, ale zadziorne, agresywne i brutalne, ale jednocześnie czytelne. Samo nagrywanie jak się okazało przebiegało w bólach. Nieznany jeszcze wtedy szerzej Scott Burns przyleciał do Brazylii aby nagrać album, ale zaraz na początku musiał się zmierzyć z brutalną rzeczywistością - cały jego bagaż został skradziony , Max i spółka zrobili zrzutkę aby zakupić jakiekolwiek koszulki czy pastę do zębów dla Scotta. Studio nagraniowe otwierało swe podwoje dopiero o 23 i wyganiało chłopaków o 7 rano, przez co cały materiał został nagrany w nocy. Wokale były nagrywane w dwóch sesjach - w Brazylii nie starczyło na wszystko czasu, więc Max musiał pofatygować się do Tampy aby dograć brakujące partie. Tam też spotkał Johna Tardy'ego i Kelly Schaeffera, którzy pojawili się na krążku w postaci gości.
Jaki był tego wszystkiego efekt? Słowem - powalający. Album okazał się kipieć z wściekłości, z każdego utworu wyziewa agresja, każda nuta, każde uderzenie w werbel to emanacja buntu, to muzyka rebelii, niechęci podporządkowania się społeczeństwu. Słyszymy tutaj sporo agresywnej, cięzkiej, a jednocześnie niesamowicie wpadającej w ucho muzyki, która mimo upływu tylu lat nie straciła nic na swej sile rażenia. Klarowne brzmienie podkreśla jedynie furię z jaką muzycy weszli do studia. Urzekły mnie na tym krążku solówki - w sumie proste, ale tak samo wściekłe, jak wszystko co się tutaj znajduje. Agresja to w przypadku tej płyty słowo klucz - i to taka naprawdę szczera, nie udawana, tutaj słychać, że niczego nie zrobiono dla sztucznego bicia piany. Właśnie tutaj znajduje się żelazny klasyk w postaci "Inner self ', jeden z najulubieńszych utworów metalowych w ogóle, przynajmniej dla mnie. I chyba nie tylko dla mnie, bo wszedł na stałe do koncertowego setu Sepultury, a każdorazowo kiedy tylko go słyszę, po plecach przebiegają mi ciarki.
"Beneath the remains" to wspaniały album, to płyta, dzięki której Max i spółka zaczęła zdobywać świat swoją muzyką, dzięki tym utworom znaleźli się na fali wznoszącej ich na sam szczyt metalowego świata. Nikt nie mógł przypuszczać wtedy jak się potoczą ich dalsze losy - z każdym kolejnym nagraniem szli o krok dalej, stawali się coraz bardziej znani, koncerty odbywały się w coraz większych halach, trasy zaczęły być coraz dłuższe.Aż do roku 96, chociaż to już inna historia... Co by nie mówić o ich obecnych dokonaniach, należy pamiętać że tamten zespół, tamten skład, stworzył takie właśnie dzieła jak opisywana tutaj płyta, czy kolejna w porządku chronologicznym - "Arise". Mając to na uwadze, szacunek się należy, bez dwóch zdań. Będąc muzykiem pękałbym z dumy mając na koncie uczestnictwo w nagrywaniu takiego longa, jako fan, jestem szczęśliwy mogąc słuchać tej płyty od tylu lat, i stwierdzić, że nie zestarzała się praktycznie wcale. Przy każdym odsłuchu kop jaki serwuje jest tak samo bolesny, jak w chwili, kiedy usłyszałem te kawałki po raz pierwszy. Jednym słowem - klasyka.