
Trzecia ścieżka umieszcza nas na puchowej orbicie i rozpoczyna się dryf. Bas rozlewa się frywolnie w przestrzeni i przez kolejne trasy suniemy dupskiem po karmelowym obłoku. Bez kitu. Za każdym niewidzialnym rogiem czai się efekt będący w stanie storpedować nasz powietrzny okręt z prędkością światła. Dopiero "Erpriff" sprowadza nas na uprzednio obrany kierunek a trip postępuje znanym efektem domino. Odkręciłem spokojnie zawór z wściekłym propanem rozczepiając kilka pobliskich atomów i ułożyłem się nieco wygodniej w koszu. Płomień buchną z hukiem wyrzucając w powietrze kilogramy konfetti, a pejzaż zrobił się jakiś witrażowy. Mało tego, z każdym ruchem jego kawałki zdawały się przemieszczać jak w kalejdoskopie. Układać w całość, by po chwili rozsypać się na niebie w tysiące gwiazd.. i nagle muzola jakby przycicha. Dość osobliwe zakończenie, gdyż w ostatniej trasie zamiast miękkiego lądowania pozostajemy sami wśród chmur, bezsilnie obserwując oddalający się w siną dal balon.
Kwestia brzmienia pierwszych płyt względem najnowszych pozycji jest oczywiście dyskusyjna. Niemniej każdy z ponad 20 tytułów OT potrafi dostarczyć nielichych wrażeń. O ile na dłuższą metę takie granie bywa nużące - dobrze jest raz na jakiś czas przydupcyć w dynie i jako pierwszy postawić stopę na Marsie.
youtube:
Velmwend (Start)
Tidal Otherness (Dryf)