
Chciałem wczoraj posłuchać i opisać "Onyx" Nocternity, ale jako, że byłem zmęczony walką o smogowy oddech warszawskiego powietrza – zasnąłem z muzyką w tle.
Znalazłem się w ten sposób nocą na bagnach. Często bywam na bagnach, bo chodzę za zwierzętami, ale tym razem nie miałem odpowiedniego sprzętu. Poza tym pamiętalem, że jest zima, a ja byłem w samej bluzie. Widziałem niedaleko błędne ognie, w których stronę poszedłem. Ognik oddalał się coraz bardziej, aż przez trawy zobaczyłem setki postaci obozujących przy ogniskach. Widziałem ich od tyłu, bez twarzy, ale czułem, że nie są ludźmi i nie mają dobrych zamiarów. Prawdopodobnie szli stoczyć z kimś bitwę. Gdy pomyślałem, że lepiej zwiewać, niedaleko mnie, w trawach, do głębokiej wody wpadł dzik. Wszyscy odwrócili się, patrząc wprost na mnie. Obudziłem się ze strachu.
Wszystko to ma coś wspólnego z Nocternity, które przy minimum środków tworzy maksimum atmosfery. Minimalizm jest zresztą cechą wielu największych płyt. Podobno pochodzą od Burzum – ja tam nie wiem, bo Burzum słuchałem ostatnio kilkanaście lat temu, a i tak byłem obrażony na Varga o bycie naziolem. Ale Nocternity wciąż pozostał jednym z tych kilku zespołów, które mają wszystko – tożsamość muzyczną i wizerunkową, pasję i tajemnicę.
"Onyx" nie jest ich najlepszym ma materiałem, ale i tak postawię go z przyjemnością ponad prawie wszystkim, co nagrano. Tu nie ma hitów, wyraźnych, zapamiętywalnych motywów ani prostych, jasnych tekstów. Jest tylko bagno, po którym szukasz wyjścia, a gdy znajdujesz inną istotę – nie ma ona twarzy i wstajesz w strachu, zbudzony kanonadą bębnów.
Jeśli miałbym wybierać płytę, która najbardziej esencjonalnie i duchowo miałaby zdefiniować, czym jest black metal – "Onyx" miałby duże szanse.