29-12-2018, 12:20
Spoglądając na siebie w lustrze zaraz po przebudzeniu stwierdziłem, że wyglądam jak pół nieszczęścia, więc by chociaż trochę zniwelować taki stan rzeczy wziąłem prysznic i zaparzyłem sobie mocną kawę. Szum w głowie który pojawił się od nadmiaru wrażeń wczorajszego balu po kilku łykach jakby ustępował, więc nie pozostaje mi nic innego jak przekazać nieobecnym kilka słów o tym jak zgromadzona wczoraj gawiedź wesoło tańcowała przy akompaniamencie tych wszystkich cudownych zespołów. Panowie i panie, Silesian Grindfest 2 wczoraj odszedł do historii wraz z klubem w którym się odbywał.
Tak, tak, to jest ta chwila kiedy możecie wyciągnąć chusteczki by ukradkiem wytrzeć łzy - bowiem z metalowej mapy Śląska znika kolejny klub w którym można było zorganizować tego typu potańcówkę. Nie będę wnikał w przyczyny, bo to nie ten temat, w każdym razie można było wczoraj wyczuć swego rodzaju smutną aurę która roztaczała się w klubie, oto bowiem zgromadzeni są świadkami końca pewnego okresu, a sam koncert takim swoistym epitafium tego miejsca.... No cóż było robić, trzeba było obrać azymut "bar" i zaopatrzyć się w płyn, który tą gorycz jest w stanie nieco osłodzić. Trochę ludu pracującego już przyszło, a z delikatnym opóźnieniem względem rozpiski zainstalował się pierwszy tego wieczora kwartet.
Mimo wybuchowej nazwy, która przypominam, brzmi C4, sam występ eksplozją dźwięków nie zdmuchnął słuchaczy. Na profilu organizatora wyczytałem, że panowie umilą nam czas mieszanką grind core'a i death metalu na szwedzką modłę, ale jak mam się czepiać, ja tam grindu nie słyszałem. Ot, po prostu poprawny death metal z wpływami Entombed i nieco szybszymi momentami partiami perkusji. Mi tam bardziej przypasowały wolniejsze fragmenty, ale koniec końców nie kupił mnie ten występ. Nie było to złe, dla miłośników Szwecji pewnie w sam raz, ale wczorajszego wieczoru oczekiwałem zupełnie innych muzycznych wrażeń. Publika trochę niemrawa, ale wiadomo, wszyscy byli jeszcze trzeźwi, tak więc kapela musiała zadowolić się tylko oklaskami.
Jakoś strasznie mi wczoraj dokuczało pragnienie, więc spod wodopoju ruszyłem w momencie, kiedy na scenie instalował się Indignity. Jak w poprzedniej edycji Fetor, tak tym razem Indignity, pokazali że granie brutalnego death metalu na amerykańską modłę z tucznikiem na wokalu nie jest tylko i wyłącznie domeną mieszkańców kraju zza wielkiej kałuży. Cóż więc usłyszeliśmy? Kwik, bardzo szybkie perkusyjne kanonady i zwarte, mocne riffy. Wiadomo, że do największych w branży to dużo im brakuje, ale pod żadnym pozorem nie nazwałbym tego występu słabym. Był czad, było dobre nagłośnienie, powoli bo powoli parkiet wchodzili pierwsi tancerze, tak jakby trochę niesmiało, trochę asekuracyjnie, co skwitował wokalista : " pewnie jeszcze za trzeźwi". Całkiem możliwe, chociaż pragnę zaznaczyć, że dopiero od kolejnego zespołu rozpoczęła się właściwa część festiwalu przeznaczona dla ludzi, którym obce są takie terminy jak chociażby dobry gust.
Pierwszy zagraniczny gość wczorajszego show pokazał co znaczy mieszanina gore, porno i grindu, reklamując przy okazji pewnie jakiś sex shop z akcesoriami przeznaczonymi dla miłośników zabaw sado maso. Po pierwsze, część męskiej publiki pewnie była zawiedziona, oto bowiem w Chorzowie zabrakło ubranej w skąpe, lateksowe wdzianko basistki. Chyba że przesadziła z hormonami i wyrosła jej broda, a przy okazji zbrzydła i stała się bardziej kanciasta. Dlaczego jej nie było trudno powiedzieć, może miała okres, może zwyczajnie bolała ją głowa, albo rzuciła fochem jak klątwą i po prostu nie przyjechała. Wokalisty też nie było i Enema Shower zaprezentował się jako trio. Rozebrani jak bozia kazała, ubrani w swoje lateksowe maski których pozazdrościłby im Pokrak z "Pulp fiction" z wdziankami, które głównie składały się ze skórzanych pasów postanowili rozruszać publiczność. Z głośników rzygnęło ordynarnym porno grindem który swoim bujanym rytmem zachęcał do wspólnych pląsów. Same głośniki też chrzęszczały, buczały i pierdziały, więc miłośnicy krystalicznie czystego brzmienia rwaliby włosy z głowy, ale jak zauważyłem, nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. Gdzieś tak w połowie występu, zza swego zestawu wyszedł perkusista i trzymając pałeczki w formie odwróconego krzyża a w drugiej mając czaszkę, uklęknął przed wokalistą po czym został oblany woskiem z palących się obok świeczek. Aplauz widowni utwierdził muzyków, że ich przekaz jest dobrze odbierany tak więc postanowili grać dalej. Była jeszcze próba fistfuckingu na ochoczo nastawionym fanem, po czym recital dobiegł końca.
Nuklearne rzygowiny zaprezentowały się już w nowym składzie. Ich poprzedni basista, Faja, odszedł z zespołu więc występ na poprzedniej edycji festiwalu był jego pożegnalnym. Jakoś nie zauważyłem jego brata, Grubego, ale jak się okazało rozchorowało się niebożę, i trzeba było poszukać kogoś na zastępstwo. Patrzę, i widzę Ojca, znanego chociażby z Fetor czy Bottom. Ciekawostką może być fakt, że Ojca też ostatnio stale ktoś zastępował, ale z racji tego że faktycznie stał się ojcem, to chyba nic dziwnego. Widać, że brakowało mu kontaktu ze sceną, bo nie oszczędzał się ani trochę. Sala się rozbujała, urocze dźwięki przepełnione rytmiką, które nogi same porywają do tańca wypełniły następne czterdzieści minut. To znaczy chyba tyle, bo na zegarek nie patrzyłem, raz, bo szczęśliwi czasu nie liczą, a dwa, uszczęsliwony serwowanymi napojami rzuciłem się w wir zabawy. W którymś momencie śliska podłoga postanowiła zrobić mi psikusa i zrobiłem chyba efektywny podwójny ritberger w powietrzu po czym dość szybko i niezbyt delikatnie przyjrzałem się jej z bliska. Rozweselacz okazał się fajnym środkiem przeciwbólowym i pląsałem dalej, póki podobnego piruetu nie wykonał inny tancerz, przy okazji przypierdalając mi w kolano.... Cóż, wykuśtykałem się z wesołego kręgu i końcówkę obserwowałem z bezpiecznej odległości,.
W końcu nadszedł czas na Borata i spółkę, czyli Radim i jego kompania. O tej kapeli pisałem już wielokrotnie, więc tym razem nie będę się zbyt mocno rozpisywał. Za zestawem usiadł ich oryginalny pałker, podobno tylko na dwa koncerty więc był to doprawdy ekskluzywny show. Ośmielam się stwierdzić, że ta kapela słabo wypaść po prostu nie potrafi, tak więc i wczoraj zaprezentowała się znakomicie. Piosenki o miłości, wyrażanej w naprawdę przeróżny sposób, zachwyciły zebranych. Jak zwykle nie mogło obyć się od dedykowania jednej z nich przybyłym kobietom, Radim więc zapytał się publiczności jak brzmi tytuł pieśni po polsku, po czym radośnie wykrzyczał "Ssij mi chuja". Panie były zachwycone. Repertuar jak zwykle przedni, rozmówki polsko czeskie i zabawa pod sceną. Szkoda, że zabrakło dmuchańców, tak więc jeśli ktoś był wczoraj po raz pierwszy mógł się czuć nieco zawiedziony. Melomani, obżarci makówkami i pierogami z kapustą, pragnąc zrzucić kilka dodatkowych kilogramów, rozruszali po raz ostatni tą tancbudę, co chyba spodobało się chłopakom, bo banany im nie schodziły z twarzy. Nagle, nawet nie wiadomo kiedy - coś musiało być w tych płynach z baru, bo czas jakoś szybciej mi leciał - koncert dobiegł końca, zebrani miłośnicy nie zezwolili idolom ot tak po prostu zejść ze sceny. Głośnym "napierdalać" domagali się bisów. Radim próbował wytłumaczyć, że perkusista nie opanował tak dużo materiału, bo na próby miał tylko cztery dni, ale to grind core a nie kwartet smyczkowy więc jesteśmy w stanie wiele wybaczyć, ważne żeby jeszcze zatrzęsły się ściany. Zagrali więc na bis piosenkę sławiącą uroki masturbacji i tym mocnym akcentem pożegnali się z Chorzowem. Potem jeszcze były pamiątkowe zdjęcia, przybijanie piątek, łzy wzruszenia i Silesian Grindfest 2 przeszedł do historii.
Frekwencyjnie szału nie było, owszem, było około stu, stu pięćdziesięciu fanów, ale w porównaniu ze styczniową edycją zabrakło trochę maniaków.Rozumiem jednak, że informacja o zamknięciu klubu spadła niczym grom z jasnego nieba i trzeba było szybko wszystko zorganizować. Mam nadzieję, że w przyszłym roku znajdzie się nowa miejscówka i Silesian Grindfest 3 ze Spasm w roli głównej się odbędzie. Czego sobie i zgromadzonym wczoraj szczerze życzę.
Kurwa mać, ale mnie to kolano boli.....