Miodrag Bulatović - Bohater na ośle
Męczę od miesiąca ponad i zmęczyć nie mogę. Włoska okupacja Czarnogóry z komunistami w tle, bardzo odległym tle. Cała ta wojna jest zresztą w tle. Nikt się do wojaczki nie pali, ale do chlania i ruchania owszem. W teorii to powinno być dobre i nawet powinno mi się podobać, ale coś nie idzie. Nie wiem o co chodzi - czy sposób narracji jest męczący? Bohaterowie, których nie potrafię odróżnić, bo dla mnie jednakowo obco brzmią ich włoskie nazwiska? Mało charakterystyczni wojacy, bardzo podobni do siebie? W każdym razie powstaje taki potok tej narracji, która przelewa się jak rzeka brudu i kurzu, donikąd zdając się nie prowadzić. Piją, ruchają, śpią, pogadają i tak w kółko, nie ma o co się zaczepić za bardzo i nic na razie z tego nie wynika.
Jak porównuję sobie do Hyperiona, którego czytałem ostatnio, to tam moim zdaniem było to stokroć lepiej poprowadzone. Też wielu bohaterów i wiele wątków, ale byli oni charakterystyczni i zapamiętywalni, a wątki - mimo ich mnogości - łatwe do prześledzenia. Wiem, że to porównanie z koziej dupy. Może pierdolę i szargam jaką świętość literacką nie wiedząc o tym, może się nie znam, nieważne.
Nie wiem przede wszystkim, co chciał autor osiągnąć. Może dowiem się, jak (o ile) zmęczę do końca - a pewnie zmęczę już tylko aby zmęczyć. Ma ta książka swoje mocne momenty, trzeba to oddać, ale to i tak ginie w potoku tej kotłującej się, pijanej, męczącej, bezcelowej narracji.